Gdy ktoś, wcześniej mi nieznajomy, dowiaduje się, że jestem z tego samego miasteczka, co on- robi wielkie oczy niedowierzając i komentując: "Niemożliwe! Przecież ja Cię tu nigdy nie widziałem/łam!". Miejscowa kobieta widmo- tak, to o mnie właśnie mowa. Bo zawsze stroniłam od tutejszych miejscowych; bo ludzi utożsamiam z miastem i dlatego, odkąd pamiętam, za nim nie przepadam.
W lokalnej gazecie pojawiły się nazwiska osób należących do poszczególnych Komisji Wyborczych (w ramach potrzeb dn. "Wielkiego 16. listopada" oczywiście). Znalazłam tam kilka znajomych twarzy, zwłaszcza moich obecnych uczniów i absolwentów, o dziwo już teraz przynależących do poszczególnych klubów partyjnych. Przynależeć niech przynależą- nie mam nic do tego, ale biorąc pod uwagę fakt, że większa część z nich to chodzące pustostany i okazy braku kultury osobistej, mój odbiór tego politycznego zaangażowania jest już zgoła co najmniej zaskakujący, W najgorszym przypadku, konkretnie jednym, gdzie chamska gówniara mieszkająca po sąsiedzku nie potrafi się nawet przywitać (dodatkowo moja swego czasu uczennica), wyjątkowo oburzające. Młodzi ludzie pchający się do polityki, w przyszłości rządzący naszymi miastami i województwami to w przypadku mojego miasteczka Ci, którzy niewiele mają wspólnego z wiedzą i poczuciem społecznej sprawiedliwości. Przytoczona chamska gówniara to z pewnością karierowiczka, chcąca się pochwalić, kogo to ona nie zna. Skąd to wiem? Bo jej rodzicie byli/są dokładnie tacy sami.
Kobieta widmo. Nie chodzę po tutejszych pubach (bo to zwykłe spelumy), nie lubię większości tutejszych ludzi (fałszywi i niekulturalni karierowicze, uzurpujący sobie prawo do zadzierania nosa z powodu licznych "wtyk") i nie uczestniczę w miejscowych imprezach kulturalnych, na których spotykają się zawsze Ci, którzy się ze "wszystkimi znają".
Nie lubię mojego miasteczka, bo nie znoszę jego mieszkańców. Nie wszystkich oczywiście, ale większość owszem. Nie integruję się z nimi, nie szukam znajomości, nie pcham się do polityki. Kompletna ignorantka, który z dnia na dzień jest tym faktem przyparta do muru. Dlaczego? Bo niedawno się dowiedziałam, że prawie każdy w mojej pracy ma jakieś "plecy". A to znajomości, a to rodzinę u władzy, pieniądze lub cenne, miejscowe "korzenie". Ja nie mam, więc może powinnam mieć? Nie znoszę takiej rzeczywistości, ale z dnia na dzień widzę coraz bardziej, że nigdzie nie da się od niej uciec. W żadnej polskiej miejscowości.
Ja na pewno nie wciągnę się w ten wir fałszywych gęb z mojego miasteczka- nie dziś, nie w przyszłości, bo do nich na pewno nigdy się nie przekonam. Ale mimo to działać chcę, bo wiem, że mam coś do zaoferowania. Sytuacja patowa? Tylko pozornie. Nie znoszę ludzi z mojej miejscowości, ale odkąd pamiętam zawsze mnie ciągnęło do społeczności w sąsiedniej. O dziwo znienawidzonej przez moich lokalnych "rodaków"- typowa polska sąsiednia przychylność ;-) Nie szkodzi. Szczerze to nawet mam to gdzieś. Nie mam możliwości na chwilę obecną poznania stamtąd większego grona ludzi i może nigdy nie będę miała. Jednak jeśli sytuacja się zmieni, to na pewno z tego skorzystam. Z poszukiwania znajomych i przyjaciół, bo kariera polityczna póki co ani trochę mi w głowie.
P. jest stamtąd i dlatego tym przyjemniej go odwiedzam ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz