czwartek, 27 sierpnia 2009

9. problem dnia dzisiejszego

     Uwielbiam wesela i NIE ZNOSZĘ jednocześnie.
Uwielbiam:
1. Spotkanie z dawno niewidzianą rodziną
2. Chwile wzruszenia podczas składania przysięgi
3. Zabawę i śpiew ;)
4. Konkursy i gafy ;>
Nie znoszę:
1. Przygotowań do wyjścia (:O)
2. Pseudofrancuskich frędzelkowych i tandetno- staroświeckich koków na głowie (niedoczekanie kogokolwiek, że mnie w takiej lub podobnej fryzurze ujrzy)
3. Kaca na drugi dzień
4. NIE MIEĆ ZIELONEGO POJĘCIA (lub pomysłu- w sumie obecnie to jedno i to samo :/) KOGO ZAPROSIĆ..
Na ostatnim punkcie skupię się bardziej, bo tak szczerze i blogowo poufnie- nie mam z kim pójść :/ Do niedawna istniały dwie "możliwości", dziś pozostała tylko jedna i ze względu na to TYLKO zaczynam mieć momentami poważniejszego stresa.. :/ Ale po kolei..
     Po powrocie z Anglii, mając za sobą tak świeże rozczarowania stwierdziłam, że najlepszym wyjściem jest odpoczynek od "tłumu" i świadoma, uspakajająca wszystkie zmysły samotność. Ale niestety, wiele moich życiowych planów legło swego czasu w gruzach, więc dlaczego teraz miałoby być inaczej? Przyjechali pewnego pięknego słonecznego dnia z zaproszeniem: 3. października to data mojego sepuku..
     Wiele problemów mam za sobą, ale co z tego, skoro następny przede mną (to by mogło śmiało posłużyć jako oś dysputy o filozofii życia, ale nie o tym nie o tym). Zostałam przyciśnięta do muru i chcąc nie chcąc otwarłam się przed możliwością ewentualnej znajomości. Zaczęłam nawet niespodziewanie szybko ;) Wybrałam sie do klubu i o dziwo (no bo w klubie??) poznałam przesympatycznego chłopaka. Miał na imię Marcin i już nie pamiętam kiedy ktoś wydawał mi się tak nadzwyczajnie miły i normalny (w moim przedziale wiekowym z tym ostatnim to już zaczyna być problem). Poprosił o mój numer i jakiś czas później umówiliśmy się do kina. Miło spędziliśmy czas i co.. i NIC! Znaleźliśmy wiele wspólnych tematów, poglądów; obejrzeliśmy zabawny film i.. zaraz po nim wróciłam do domu. Załamana, rozczarowana i w totalnej kropce :/ Nie wiem nawet jak opisać to, co się stało (a raczej, co ostatecznie nie miało miejsca); chyba najzwięźlej: nie zaiskrzyło, zabrakło tego "czegoś".. Dla mnie osobiście kompletna klapa, nawet intensywniejsza nić "facet, który jest taki taki i owaki" i dlatego mi nie odpowiada. Bo Marcin naprawdę przypadł mi do gustu i to nawet BARDZO, ale.. jako rozumna i szanująca się kobieta nawet przez moment nie pomyślałam o ewentualności wyjątkowych starań z mojej strony. Zamiast choć trochę się do siebie zbliżać, coraz bardziej się oddalaliśmy i nie mam zielonego pojęcia skąd taki dziwny chłód i dystans między nami.. Momentami miałam wrażenie, że to on z jakiś powodów rozpoczął stopniową rezygnację, ale absolutnie nie mam zamiaru się nad tym dłużej zastanawiać: każdy, bez względu na okoliczności powinien być sobą, bo to tak naprawdę jest w nas najcenniejsze. Wysiadłam z jego samochodu ze stuprocentowym przekonaniem, że to nasze ostatnie spotkanie. Podsumowując (tak poważnie i szczerze): byłabym przeszczęśliwa mając przy sobie taką osobę jak on (sympatyczny, pracowity, schludny, poukładany, lubiący muzykę i zabawę..), jednak tym razem nie było mi dane tej radości zaznać :/
     Wariant numer dwa: Piłkarz (tak go nazwę ze względu na, swego czasu, czynne zamiłowanie do tego sportu). Piłkarza znam, jak na mnie, spooory czas i jestem mu bardzo wdzięczna za obecną interesowność, bo zamiast w kropce, wylądowałabym pewnikiem w wielkiej czarnej dziurze :/ Piłkarz ze mną kiedyś był, zawalił sprawę i oszalał ponownie na moim punkcie, bo rzekomo zmądrzał a ja.. no cóż.. swego czasu, niezdziwiona już długimi zresztą wyrazami ponownej miłości wobec mojej osoby, nagrodziłam go zasłużoną reprymendą i koszem, jednak dziś.. DESPERACKO POTRZEBUJĘ PARTNERA NA WESELE--> no i wszystko jasne :P Ciąg dalszy nastąpi. Ps. Stąpanie po krawędzi czarnej dziury wystarczająco mnie stresuje, więc OBY NASTĄPIŁ (!)

CYTAT NA DZIŚ:
BYCIE KOBIETĄ TO STRASZNIE TRUDNE ZAJĘCIE, BO POLEGA GŁÓWNIE NA ZADAWANIU SIĘ Z MĘŻCZYZNAMI- joseph conrad

czwartek, 20 sierpnia 2009

8. co z tego wszystkiego wynikło

   Po powrocie z zamku ustanowiłam termin dwumiesięcznego milczącego czekania na konkretne czyny ze strony M. Jakież było moje zdziwienie i nieopisana radość jednocześnie, gdy te dwa miesiące zamieniły się w.. dwa dni (!). Zapytał, czy nie chciałabym przyjechać do Niego i tam też "zaczynać". Jeszcze zanim poruszył tę kwestię wiedziałam, że na pewno się zgodzę, ale jako rozsądna i taktowna kobieta odpowiedź dałam kilka dni później;) Rozpoczął szukanie pracy dla mnie, bo ustaliliśmy, że nie możemy sobie pozwolić na mój przyjazd kompletnie " w ciemno". Zaczęłam się psychicznie nastawiać na rychłą emigrację. Jak nigdy byłam przeszczęśliwa z tego powodu:)) Wierzyłam, że wreszcie zakończy się moje skomplikowane, momentami tułacze życie: wyjadę po to, by być zarabiającą i planującą wspólne życie ze swoją drugą połową niezależną kobietą..
   I WRESZCIE nadszedł ten czas-TAK, spakowałam niemalże cały swój "dobytek" w jedną walizkę i wyjechałam.. Początki były naprawdę pełne entuzjazmu; M. wynajął mi pokój w przepięknym mieszkaniu z bardzo miłymi współlokatorami (to wszystko oczywiście do momentu znalezienia czegoś dla nas dwojga) i parę dni po przyjeździe byłam już po wstępnej rozmowie w sprawie pracy:) Nigdy bym w tamtym momencie nie przypuszczała, że życie szykuje mi w najbliższym czasie aż tak silną dawkę kolejnych zawirowań..
  Zaczęło się od telefonu z Polski (choć tak naprawdę początek całego pasma problemów pojawił się między mną a M., ale wtedy jeszcze nie chciałam tego zauważać). Miesiąc po moim wyjeździe do Anglii okazało się, że dyrektor szkoły, w której uczyłam na zastępstwie w pierwszym semestrze chce mi zaproponować od września pracę- najprawdopodobniej już na stałe. Mama płakała ze szczęścia, gdy mi o tym mówiła.. A jaka była moje pierwsza reakcja? Przede wszystkim niesamowity szok i potok łez...i o dziwo ani trochę ze szczęścia.. Byłam zrozpaczona..! Wyjeżdżałam spokojna i szczęśliwa, bo wreszcie znalazłam swe miejsce- nie tyle na Wyspach, co przede wszystkim przy KIMŚ, a tu nagle stanęłam przed tak strasznie trudną decyzją.. Całe życie marzyłam o pracy  w szkole, bezskutecznie się kilka lat o to starałam.. Jedno zastępstwo za drugim, wciąż tylko nadzieja przeplatana kolejnymi rozczarowaniami- miałam DOŚĆ, serdecznie dość! Wtedy w Anglii naprawdę wierzyłam, że wreszcie mogę być spokojna..
   Ostatecznie, gdy opadły pierwsze emocje wyjątkowo trzeźwo spojrzałam na całą sprawę. Wiadomość o tym, czy praca w tej szkole jest pewna miałam otrzymać miesiąc później; postanowiłam do tego momentu nic nie mówić M., zachowywać się jak gdyby nigdy nic się nie stało i spokojnie czekać aż sprawa sama się choć trochę wyklaruje. Dziś szczerze przyznaję, że to była jedna z najrozsądniejszych decyzji w moim życiu. Owszem, cały problem sam szybko się rozwiązał.. ale to wcale nie znaczy, że w ogóle na tym nie ucierpiałam..
   Co mnie najbardziej urzekło w M.? Przede wszystkim jego dojrzałość, niezależność i trzeźwe spojrzenie na świat. Niestety to spojrzenie okazało się ostatecznie nie tyle trzeźwe, co wręcz oschłe i egoistyczne. M. bardzo się na początku starał. Ale pięknie, kolorowo i wspaniale było jedynie do momentu aż nie stałam się w jego oczach zwyczajną, potrzebującą opieki i czułości kobietą. A On nie chce takiej ani nawet innej kobiety przy sobie- Jego ideałem mogą być co najwyżej niezobowiązujące relacje.. tak- wolny związek to jedyne, na co mógłby się zgodzić. Nie uwierzyłabym nigdy w taki tok myślenia, gdyby nie to, że przez ten czas pobytu w Anglii dobrze poznałam M. Od początku zaczęły się uwidaczniać między nami dość poważne różnice, które prędzej czy później zniszczyłyby wszystko- już zresztą wtedy zaczęły. JA planowałam w bliższej czy dalszej przyszłości wrócić do kraju, do rodziny- ON absolutnie nie dopuszczał do siebie takiej myśli; JA- mimo iż uparta i niezależna- wiedziałam, że w przyszłości chcę znaleźć prawdziwy DOM i założyć rodzinę (pobyt w Anglii jeszcze bardziej mnie w tym utwierdził)- ON nigdy nie chce mieć dzieci, a jeden z jego ważniejszych życiowych planów to kolejna emigracja- tym razem do Australii; JA pragnęłam związku pełnego uczucia, szczerości i zrozumienia- ON męczył się trzymając mnie za rękę, nie o wszystkim ze mną rozmawiał i zaczął coraz częściej okłamywać; nie wstydziłam się Jego obecności przy sobie, a ON nigdy mnie nie przedstawił swojemu najlepszemu przyjacielowi..; JA jestem osobą pełną energii, codziennych pomysłów i życiowych planów, a ON.. wiecznie ziewał, był zmęczony i jedyne, czego bym się przy nim doczekała to rychłej starości.. ze znudzenia i rutyny na pewno :P ; JA przyleciałam do Anglii SAMA, bez żadnych "powiązań" z przeszłości- ON utrzymywał kontakty ze swoją eks-dziewczyną, nie tyle nawet rozmawiał, co spędzał towarzysko weekendy.. W ogóle to chyba wszystko się właśnie od niej zaczęło. Nie, nie zdradzał mnie- przynajmniej na początku, ale utrzymywanie przez mojego chłopaka częstych kontaktów ze swoją "eks" jest dla mnie niedopuszczalne; dla Niego o dziwo było czymś nadzwyczaj normalnym i nawet miłym. Przykro mi, może świat jest nowocześniejszy, a ja pod tym względem jestem "starej daty", ale ja naprawdę NIGDY tego typu relacji nie zaakceptuję.
   No i cóż tu więcej pisać. Mieszkaliśmy ze sobą zaledwie dwa tygodnie..  Rozstaliśmy się bez kłótni, jak dojrzali dorośli ludzie. Oboje byliśmy świadomi fundamentalnych życiowych różnic między nami, więc jaki sens się ścierać skoro każdy ma sam prawo decydować o tym, czego oczekuje od życia i otaczających go ludzi. Chciał bym została- bo przecież mam pracę, jakieś plany- On mi nawet chętnie pomoże (?? :D ). A ja- hmm.. o niczym mu nie powiedziałam. Po konkretnej dawce nieszczerości z Jego strony nie chciałam, by cokolwiek wiedział o moich planach. Przyznam szczerze, że zastanawiałam się nad utrzymywaniem sporadycznych kontaktów (zależało Mu na tym), ale po moim powrocie do Polski wyszły na jaw kolejne, tym razem już bezczelne kłamstwa z Jego strony i definitywnie zakończyłam jakiekolwiek kontakty. Otacza mnie wąskie grono osób, ale jest to grono przede wszystkim ZAUFANE, a człowiekowi takiego pokroju jak On po prostu nie można ufać.
   Piszę to tak spokojnie i dojrzale, ale Bóg jeden wie, jak bardzo to przeżyłam. Tak, doskonale wiem, że nigdy nie mogłabym być z takim człowiekiem, ale po raz kolejny się nie udało.. Znów straciłam czas, znów się zawiodłam.. i już nie wiem po raz który znowu JESTEM SAMA. Ciężko mi było to zaakceptować zwłaszcza, że nawet K. mnie dziś nie chce.. I czemu ja się dziwię?? Okłamywałam go, zdradziłam, wyjechałam do innego i kompletnie zostawiłam i teraz nagle ma przybiec na moje zawołanie?? Dobrze, że zmądrzał, żałuję jednak strasznie, że tak wiele przeze mnie wycierpiał.. SZCZEROŚĆ- K. zasługiwał na szczerość! Bo przecież i tak nie chciałam z nim być, więc po co ta próba powrotu?? Z samotności, wszystko z tej przeraźliwej samotności.. Opuszczony, strasznie przeze mnie zraniony słusznie mnie odtrącił.. A co mądralińska do entej potęgi w związku z tym zrobiła?? Potrafiła Go za wszystko obwinić- i to chyba w nagrodę za Jego rozsądek.. Zerwał ze mną wszelki kontakt i już na zawsze się ode mnie odwrócił.. GŁUPIA GŁUPIA (!), ale rozczarowana, zraniona i momentami naprawdę bardzo samotna.. To wszystko, co mam na swoje usprawiedliwienie.

środa, 17 czerwca 2009

7. zamek

   Deszcz stuka równomiernie w angielskie szyby.. idealny moment na wspomnienia i rozmowę z samą sobą.
   To nie był zamek moich marzeń. Okazał się taki jak większość atrakcji w mym rodzinnym kraju- dlatego nazwę go po prostu polskim zamkiem;) Przemierzyłam prawie całą Polskę, by móc się z Nim spotkać- jechałam pociągiem ponad 9 godzin. Już sama podróż była dla mnie ulgą. Te nieustanne „kobiece” przygotowania (fryzjer, zakupy i różnorodne sprawunki) przeplatane moim niekończącym się nigdy pechem, wyssały ze mnie wszystkie awaryjne pokłady energii. Doskonale wiedziałam, że to zaledwie trzy dni.. ale w pewnych sferach niestety zawsze będę stuprocentową kobietą :P
   Czy u kresu swej podróży się denerwowałam? Hmm.. nie pierwszy raz miałam styczność z taką sytuacją-poznawanie mężczyzn na czatach staje się powoli moim chlebem powszednim. Ale tym razem przebyłam naprawdę długą drogę i sporo się na ten moment naczekałam. Z M. rozmawiałam już przecież pół roku. ON w Anglii, JA w Polsce; ON w pracy, JA bez pracy; i wreszcie ON z przekonaniem stałego pobytu za granicą a JA z nieodwołalną decyzją wyjazdu. Podekscytowana byłam na pewno.
   Czekał na stacji tak jak obiecał. W sumie to całkiem inaczej go sobie wyobrażałam. Miałam wiele różnorakich zdjęć, ale na wszystkich wydawał mi się taki.. postawny. Wysoki, dobrze zbudowany, uśmiechnięty i promieniejący energią. Na żywo.. jakby zmalał J Taaa -widać naprawdę jestem wysoką dziewczynką ;) Fakt- pogoda nie mobilizowała do pewnego kroku i szerokiego uśmiechu: było wietrznie, deszczowo, a więc momentami naprawdę nieprzyjemnie. Zabawnie wyglądał w tych jasnych pantoflach i białej wiosennej kurtce na tle takiej aury. O obskurnym dworcu nie wspomnę;) Usiadłam obok niego w samochodzie i zamilkłam. W głowie miałam tylko jedno: „ No to już po wszystkim. Sprawa jasna: nie będzie z tego dzieci, bo fizycznie on mi się po prostu nie podoba. Muszę przeżyć jakoś te dni i zmiatać do domu”. Kto by pomyślał, że kiedykolwiek zmienię zdanie o „pierwszym wrażeniu”;)
   Na wycieczkach powinno się wzbogacać w pamiątki, a nie na odwrót. Już na wstępie zgubiłam kolczyk:/ To wcale nie taka błaha sprawa: ja UWIELBIAM nosić kolczyki; słowo kolekcjonowanie też by tutaj pasowało;) Każde są w jakiś sposób szczególne i zguba jakiegokolwiek egzemplarza zawsze jest niepowetowaną stratą:/ Oczywiście od razu odebrałam ten fakt jako potwierdzenie mego rozczarowania: „szukasz księcia z bajki, to teraz masz za swoje”:/
   Powoli, powoli zaczęliśmy ze sobą rozmawiać. To zabawne, ale jak na co dzień jestem momentami wręcz uciążliwą gadułą, tak w takich sytuacjach milczę jak zaklęta. Mam tak kolorową, „sercową” przeszłość, że sporadyczne objawy  nieśmiałości wcale mnie nie dziwią. Mało dziś rzeczy potrafi mnie zdziwić –ale to tak na marginesie.
   Zamek.. z wyglądu owszemJ Gdy M. załatwiał formalności na portierni, ja wnikliwie przejrzałam tablicę w holu z hotelowym kosztorysem. No cóż- to była jedna z tych nielicznych, potrafiących mnie jeszcze zaskoczyć rzeczy. Pierwsza paniczna myśl: „Ja, małomiasteczkowa dziewucha w tak drogim miejscu?!?! O matko…” Przypuszczam, że w tamtym momencie miałam spocone dłonie.. moja psychika kontrolowała nawet najmniejszy ruch; bałam się jakiejkolwiek kompromitacji (nigdy nie miałam styczności z takimi „luksusami”). A czy było w końcu aż tak źle? Strach ma wielkie oczy-to fakt. Pierwsza korzyść: zostałam zmuszona do posługiwania się prawidłowo nożem i widelcem. I wcale nie żartuję. Odkąd pamiętam jem w domu wszędzie gdzie się da, byle nie przy stole ( posiłkowe „dewastacje” ubrań, łóżka, a nawet laptopa są u mnie na porządku dziennym), a jedyne dopuszczalne „narzędzie” to widelec. JA, 27-letnia kobieta nauczyłam się wreszcie kultury przy stole :P Co do mojego pierwszego „cenowego” wrażenia- ostatecznie okazało się zdecydowanie przesadzone. Kiepskie ogrzewanie, stare okna, niespecjalne meble i zarwane łóżko (a to wszystko  w apartamencie!)to fundamentalna część takiego rachunku. Wydaje mi się, że zapłaciliśmy za renowację murów, bo materialne zaplecze pobytu na pewno nie było tyle warte:/
   Pierwsza noc.. była wyjątkowo spokojna. Mieliśmy do dyspozycji dwa pokoje, ale spaliśmy w moim na jednym łóżku. Sama zaprosiłam M. do siebie. Zrobiłam to, ponieważ w jego pokoju było bardzo zimno, a dwie osoby w jednym pomieszczeniu zdecydowanie wpływały na podwyższenie temperatury. No proszę, jak mi się pięknie zdanie ułożyło;> A tak serio serio: powyższa propozycja miała naprawdę szczere, wymienione już przeze mnie powody i nie ukrywał się pod nimi absolutnie żaden podtekst. Nadzy nie byliśmy, a każde z nas pilnowało własnej poduszki i kołdry. Długo wtedy rozmawialiśmy.. w ogóle cały ten pobyt pamiętam jako wręcz niekończącą się rozmowęJ Zerkałam na niego ukradkiem, gdy zasypiałam. Widziałam jak na mnie patrzy.. Jego wzrok wyrażał więcej niż tysiąc słów. Był zachwycony moją osobą i przeszczęśliwy z powodu tego spotkania. Wpatrzony we mnie jak w obrazekJ Już nie pamiętam kiedy ostatnio mężczyzna obdarzył mnie tego typu spojrzeniem. To było naprawdę cholernie miłe..
   Pierwszy wspólny poranek rozpoczął się wyjątkowo wcześnie. Obojga nas męczyła wtedy nie tyle bezsenność, co raczej niewzmożona chęć niespaniaJ Słowa, gesty, słowa i kolejne gesty.. Nawet teraz nie wiem dlaczego oboje w pewnym momencie straciliśmy głowę.. To znaczy dlaczego M. stracił to akurat wiem-szybko dało się zauważyć, że pożera mnie wzrokiem;) A ja.. hmm.. dokładnie nie potrafię powiedzieć.. Po prostu zdarzyła się chwila, w której zapragnęłam jego bliskości-tak jakoś.. I absolutnie nie żałuję, chociaż dziś, z perspektywy czasu zastanawiam się, czy nie byłoby lepiej gdybyśmy się w ogóle nie spotkali.. ale nie będę wyprzedzać faktów. Boże, jak ja tęskniłam za tego typu bliskością. Nie zwykłam mówić o tak intymnych sferach mego życia, ale tu jestem skłonna zrobić mały wyjątek. Pierwszy raz miałam do czynienia z tak doświadczonym i zdecydowanym mężczyzną. Każdy dotyk był intensywny i delikatny zarazem. Nie znalazłby się wtedy ani jeden fragment mojej skóry, którego on by nie dotykał i całował.. JA- kobieta silna, samodzielna, często uparta i pewna siebie czułam się tak strasznie onieśmielona, ale i spełniona jednocześnie. Ja za tym nie tęskniłam, ja po prostu nigdy wcześniej tego nie miałam.
   Większość czasu spędziliśmy w pokoju. Pogoda, komfort rozmowy, takie tam.. –żeby nie było, że tylko z jednego powodu;) Obiecałam sobie kontrolę każdego gestu, każdego słowa, by w żaden sposób nie sprowokować jakichkolwiek, z jego strony, zwłaszcza jedynie pozorowanych uczuć. Nie nadszedł jeszcze dzień naszego rozstania, a on już coraz mniej mówił, a coraz dłużej w milczeniu wpatrywał się w moją osobę. Szukał często mych dłoni i ciężko oddychając uczył na pamięć każdej ich zmarszczki..
   Przedłużenie pobytu o jeden dzień niewiele zmieniło- musiałam w końcu odjechać. Uśmiechałam się, żartowałam, nawet gdy już czekaliśmy na pociąg. Nie chciałam obietnic, deklaracji, nie chciałam zwłaszcza bólu i żałości, bo najzwyczajniej w świecie nie dopuszczałam do siebie myśli o rozstaniu. Stojąc w oknie pociągu pożegnałam go uśmiechem, ale gdy już straciłam z oczu, wyrzuciłam wreszcie z siebie tak mocno duszone łzy. Tak-zaczęło mi na nim bardzo zależeć..
   Spędziłam z M. te kilka dni pod koniec marca. Dwa i pół miesiąca dzieli mnie od tych wydarzeń.. czas pełen oczekiwań, niespodzianek i życiowych decyzji. Pisał, telefonował z chęcią odcięcia się od całego świata; ciężko mu było poradzić sobie z tym, że jestem tak daleko. A co się działo u mnie i co w konsekwencji z tego wszystkiego wynikło? O tym opowiem już następnym razem..

piątek, 20 marca 2009

6. kto wie

     I kto wie, może lada dzień nadejdzie kres mych męczarni.  M. przyjeżdża do Polski i spędzimy razem kilka dni na Mazurach. Boże, jak to nieprawdopodobnie brzmi.. Zaskoczył mnie perspektywą przylotu do kraju a propozycją spotkania jeszcze bardziej. Spędził cudowny urlop na gorących plażach i na pewno ma o wiele lepsze pomysły na wykorzystanie kolejnego wolnego tygodnia niż pobyt tutaj. Przecież nie lubi "marnować czasu na obcowanie z tym szarym krajem".. Wszystko się tak strasznie szybko potoczyło. Podejrzewałam co się święci- moja kobieca intuicja potrafi wyczuć każde "podchody" ;> Myślałam jednak, że będę miała więcej czasu do namysłu. I pod uwagę brałam co najwyżej kilkugodzinne spotkanie. Trzy dni razem na Mazurach, w pięknym hotelu i okolicy; jezioro, stadnina koni- mogłam się zastanawiać zaledwie dwa dni.. Musiałam się zgodzić, by móc wreszcie się dowiedzieć, czego tak naprawdę chcę, a raczej KOGO. To jedyny sposób, bo bycie w takiej sytuacji wcale mi się nie uśmiecha. I nie myślę o sobie, tylko o dwóch osobach, które z ufnością pokładają we mnie swe uczucia. Oczywiście M. również może w każdej chwili zrezygnować- w końcu spotka się ze mną po raz pierwszy. A K. zostaje tutaj.. Myśli, że jadę na trzy dni do koleżanki. Zastrzegłam sobie maksymalne milczenie przez ten czas: "Nie mam pracy, większość czasu przebywam w domu, mam dość tych czterech ścian. Chcę wyjechać i totalnie się od tego wszystkiego odciąć, by móc choć na kilka dni zapomnieć o swych problemach." Rozumie i akceptuje moją "potrzebę". Wyjeżdżam we wtorek.

CYTAT NA DZIŚ:
JEŚLI MASZ JEDEN ZEGAREK, WIESZ, KTÓRA GODZINA. GDY MASZ DWA ZEGARKI, NIGDY NIE JESTEŚ TEGO PEWIEN- anthony de mello

5. będę się smarzyć w Piekle

     Jestem straszna, okropna i na pewno się będę smarzyć w Piekle..
     Sama nie wiem czego chcę.. Przecież On jest taki wspaniały. Dobry, czuły i tak bardzo się o mnie troszczy. Zawsze dzwoni, przyjeżdża i w każdej godzinie udowadnia, jak strasznie mnie kocha. Wszystkie Jego decyzje, gesty, czy plany są determinowane moją osobą. Nieważne o czym On myśli, czego Jemu brak- liczę się tylko JA, moje potrzeby i marzenia. Ze świecą szukać kobiety, która by się Nim nie zachwycała. Najpierw świetną posturą, cudownym uśmiechem, a potem wspaniałą duszą. A co JA robię?? Odpowiedź cholernie mi znana- TO SAMO co zawsze. Z tą różnicą, że tym razem bardzo z tego powodu cierpię. W ramach wyjaśnień, powyższe TO SAMO dotyczyło wielu moich poprzednich prób bycia z kimś. Pierwsza, druga randka, może szczęśliwie trzecia i tyle mnie widział. Podobał mi sie ten i ten, a potem nawet tamten, ale.. no właśnie- zawsze po kilku spotkaniach było jakieś ALE. Nie szukałam nieistniejących ideałów, wiem, że ludzie mają wady, jednak wciąż odchodziłam.. nigdy nie umiałam się do czegokolwiek zmuszać.
     Gdy moje drogi z K. się spotkały, nareszcie poczułam, że nadszedł kres mej singlowej tułaczki. Bo przecież było całkiem inaczej- jak nigdy przedtem. Pamiętam, gdy te pół roku temu zerkałam na Niego z daleka. Już w tamtym momencie Go kochałam. A te motyle w brzuchu :) Dowiedziałam się, że K. jest zaledwie w okolicy, a one wnet przyfruwały :) Pierwszy pocałunek, pierwszy wspólny poranek i to szczere, niczym niezakłócone szczęście. Mijał jeden, drugi, trzeci miesiąc i zapomniałam, co to znaczy mieć wątpliwości. Widać są jednak diabelsko uparte.. bo znów przyszły.. i znów mnie ciągną za rękę..
     Czuję potrzebę, by o nim napisać, ale kompletnie nie wiem co. Tam, gdzie chcę jechać jest bowiem ktoś, kto na mnie czeka. Poznałam go jeszcze przed K.- wirtualnie i dziś jest dla mnie kimś naprawdę szczególnym. Uwielbiamy ze sobą rozmawiać. Mamy nie tylko wspólne zainteresowania, ale i marzenia. Intelektualnie, poglądowo jest mi tak cholernie bliski, że wręcz realny. A z K. po dwóch, trzech zdaniach zapada cisza.. Staram się podzielić z nim swoimi myślami, obserwacjami, pragnieniami, ale On mnie nie rozumie.. widzę to i zaczynam się od Niego oddalać. M. jest mi bliski, ale jego towarzystwo to również wiele obaw. Jest doświadczony, obeznany ze światem i taki niezależny. No właśnie- niezależny.. możliwe, że do tego stopnia, że w każdym momencie będzie mnie mógł bez wyrzutów sumienia zostawić. A ja mam dość tych emocjonalnych tułaczek, mam dość samotności.. K. sprawia, że czuję się potrzebna. Daje mi ciepło, interesowność.. i coraz częściej przechodzi to w takie rozmiary, że zaczyna mi brakować powietrza; coraz skwapliwiej zamyka mnie we własnym pudełeczku. M. pachnie swobodą, wolnością, a K. chce, bym została Jego żoną i urodziłam mu trójkę dzieci. Ktośc pomyśli: "Ciesz się w takim razie, przecież tego pragnie każda kobieta." Poprawka- prawie każda, bo ja chyba jednak nie. Pragnę dziecka, ale chcę by było dopełnieniem mojego życia, a nie "przeciążeniem". Nie chcę się obudzić któregoś dnia i stwierdzić, że tak naprawdę nigdy nie żyłam. A życie mamy przecież tylko jedno. Tylko kto mi da gwarancję, że nie pomyślę tak przy każdym z nich? Wiem, że zadręczanie się, gdybanie nie rozwiąże problemu. Dlatego staram się o tym nie myśleć, bo wierzę, że zwykła cierpliwość temu wszystkiemu zaradzi. Ale czasami po prostu się nie da.. nie da się nie czuć przygnębiającego smutku z powodu takiego rozdarcia. Nie da się nie cierpieć przez świadomość nadchodzącego nieszczęścia.. i kolejnej, z mojej strony, ludzkiej krzywdy.. Bo przecież co z tego, że marzę o miłości "aż po grób"? Może ja po prostu na to nie zasługuję? Umrę jako stara, zgorzkniała panna, a moimi jedynymi rozrywkami będą: bujany fotel i zakurzone zdjęcia, które swego czasu zatrzymały mą dziewczęcą urodę. I pewnie jeszcze jakiś nałóg dla urozmaicenia.. tak.. bo jestem straszna, okropna i NA PEWNO się będę smarzyć w Piekle..

środa, 4 marca 2009

4. usiadłabym sobie na drzewie

  Kobietą nigdy nie byłam i przyzwyczaiłam się upatrywać tego przyczynę w fakcie, iż miałam urodzić się chłopcem. Ot, częsta pomyłka małomiasteczkowych państwowych szpitali (jedno z moich priorytetowych powiedzeń: nic w życiu nie dzieje się bez przyczyny nie pierwszy raz daje o sobie znać). Tata zagorzałym piłkarzem był i czekał na chłopca. Ale ponieważ był jednocześnie wiecznym imprezowiczem i szczeniacko- energiczną głową naszej rodziny, z drugiej córy okazał się równie mocno dumny. Duma wywlekła go na dwa dni z domu, więc możecie sobie wyobrazić jaka była wielka;)
     Duma dumą, chłopiec córą, a ta wewnętrznie zdeterminowaną chłopczycą. Luźna granatowa bluza, połatane, kryjące zadomowione na stałe sińce spodnie i adidasy- oto mój skromny portret z dzieciństwa. Tata nazywał "bączkiem" i "bąblem", mama- "cholerną powsinogą" (jak widać niezłomna różnica ich charakterów wdzierała się wszędzie). Byli Indianie, kowboje, a nawet wielcy podróżnicy- tak spędzałam czas z najbliższymi sąsiadami. Jedna dziewczyna i trzech braci (czyżby znów ta "przyczynowość"?). Były bitwy, ucieczki no i oczywiście supercenne skarby:) Zawsze grałam rolę księżniczki (hmm..) i zawsze miałam męża (no proszę, jakie to życie przewrotne) chroniącego mnie przed zaborczym oprawcą. Jak nie było zabaw to i lego się przydało, a nawet szafa rodziców ;> Bajki też były- a i owszem, ale pełniły niechlubną rolę "dodatków". Co tu się dziwić- mieliśmy lepsze pomysły na spędzanie czasu od samych twórców kreskówek:]
     Nie przesiadywaliśmy całymi dniami w domu- co to to nie. Czterościanowe zabawy były zarezerwowane wyłącznie dla Pani Zimy, a i to nie zawsze. Za to wiosną to się dopiero działo;> Gonitwy, podchody, "zdobyte", a wokoło tyle możliwości. Świeżo wybudowane osiedle (stąd ciągle świeże "wykopaliska"); las, przed nim garaże no i te kolosalne betonowe płyty przy drodze:] Całą sielankę dopełniał budynek przedszkola i sąsiadujący z nim plac zabaw. Wierzcie mi: mieszkanie w takim sąsiedztwie było naprawdę inspirujące. "Umiesz się huśtać do rury? Umiesz?"- pewnie, że umiałam, bo kto nie potrafił, nie znaczył więcej niż osiedlowy przeciętniak. Umiałam również co najmniej na pięć sposobów skakać przez płot (patrz--> zadomowione sińce) i znałam najciekawsze kryjówki:] W gonitwach nie byłam najlepsza, ale za to jako jedna z pierwszych wyposażyłam się w chomika:D Stadionowe mecze u boku ojca były jedynie skromnym uzupełnieniem tak barwnego dzieciństwa.
     Koleżanki. Nie posiadałam, bo najzwyczajniej w świecie ich nie potrzebowałam (określenie "nie lubiłam" też by pasowało). Nie kręciła mnie barbie, odpustowa torebka, czy dzwoniąca bransoletka. Te dziewczęce chichoczące minki, wyważone komentarze i niewinne ploteczki o "nowych psiapsiółach".. eeeee- na samą myśl mnie mdliło:/ 100% mojego towarzystwa stanowili chłopcy i przyznam szczerze, że to był chyba jeden z moich pierwszych życiowych wyborów:]
     I tym sposobem dotarłam w końcu do tytułowego drzewa. Otóż nie było w owym czasie w okolicy drzewa, na które nie potrafiłabym wleźć. A na wspomnianym wyżej placu zabaw było jedno wyjątkowe- bo moje ulubione:) Dzikie huśtanie na długich gałęziach wielkiej wierzby fajne było, ale fajniejsza była zabawa w dom. Mój pokój znajdował się zawsze najwyżej i tylko najwprawniejsi we wspinaczce mieli do niego wstęp. Tam było naprawdę wygodnie- tak bardzo, że dziś za tym zatęskniłam. Kochane słońce wreszcie zaczęło zwiastować przyjście wiosny, więc i na bliskość z naturą mi się zebrało. Usiadłabym sobie na "swym" drzewie i z zamkniętymi oczyma przytuliłabym się do słońca..i tak lekko by mi się oddychało, tak przyjemnie.. bez przymusów, problemów i całej tej dorosłości.. ach tak lekko..
     Tęsknoty tęsknotami, jednak najczęściej tylko marzeniami. Bezduszny woźny przedszkola wystrzygł koronę i powyżynał gałęzie mej wierzby. Cóż miałam robić?- westchnęłam ciężko i poszłam dalej. I nieważne, że w końcu uległam stanikowemu przymusowi, zaopatrzyłam się w stringi i zachorowałam na szpilki, bo wciąż się przyłapuję na tym, że tęsknię za tym drzewem.
     Ps. A barbie mimo wszystko w końcu otrzymałam. Miała na imię Miriam, była ruda, plastikowa i nie umiała zginać nóg (wstrętne radzieckie podróby) :/ Jak kupili mi w Niemczech "prawdziwą", to dopiero było wydarzenie:D Szkoda, że tylko dla mnie, bo koleżanki już dawno miały nie tylko barbie, ale i kena:/

CYTAT NA DZIŚ:
LUDZIE ZAWSZE MYŚLĄ NA ODWRÓT: SPIESZY IM SIĘ DO DOROSŁOŚCI, A POTEM WZDYCHAJĄ ZA UTRACONYM DZIECIŃSTWEM. TRACĄ ZDROWIE, BY ZDOBYĆ PIENIĄDZE, POTEM TRACĄ PIENIĄDZE, BY ODZYSKAĆ ZDROWIE. Z TROSKĄ MYŚLĄ O PRZYSZŁOŚCI, ZAPOMINAJĄC O CHWILI OBECNEJ I W TEN SPOSÓB NIE PRZEŻYWAJĄ ANI TERAŹNIEJSZOŚCI ANI PRZYSZŁOŚCI. ŻYJĄ JAKBY NIGDY NIE MIELI UMRZEĆ, A UMIERAJĄ JAKBY NIGDY NIE ŻYLI- paulo coelho "być jak płynąca rzeka"

poniedziałek, 23 lutego 2009

3. to nie tak miało być

     Nie miałam siedzieć w tych czterech brudnych ścianach, otoczona prl- owskimi meblami, z permanentnym widokiem nadopiekuńczej i, co za tym idzie, irytującej matki. Nie miałam się wpatrywać w szary pejzaż za oknem, z wciąż gorącą nadzieją, że kiedyś uda mi się go zmienić. Wreszcie nie potrzebowałabym i nie miałam trzymać się kurczowo monitora laptopa, szukając towarzystwa potrzebnych mi światów i dusz, wylewając myśli w otchłań nieskończonej Nibylandii. Bo to nie tak miało być.
     Miałam karmić zawodowe ambicje i z energią zdobywać kolejne szczeble drabiny celów; spełniać od dawna szufladkowane marzenia i udowadniać entuzjazmem swą samorealizację. Miałam dopieszczać ciało, zmysły i każdy element swej kobiecości, by móc, nasycona spełnieniem, wtulać się w Jego ramię. Chwytać wielkie rzeczy i cieszyć drobnostkami- to właśnie miałam robić, by móc wreszcie oznajmić, że jestem w pełni szczęśliwa.
     Studia.. co to był za wspaniały czas.. Pierwsze przyjaźnie, żarliwe miłości i pierwsze poważne decyzje. Szkoła ambicji, pokory, zawierzeń i nieufności jednocześnie. Gdybym wiedziała, co ma mi do zaoferowania ten obecny, prawdziwy świat- cieszyłabym się tamtym okresem dwa razy mocniej.
     Składanie podań o pracę nie należy do przyjemności. Obce miejsca, obcy ludzie i pełen ignorancji wyraz twarzy na widok mego CV: "Co z tego, że dwa kierunki z wyróżnieniem, skoro TAKIE." Miesiące pełne wyczekiwania i żarliwej, w większości rodzicielskiej nadziei: "Córka wróciła do domu. Daj Boże, by w nim została." Co z tego, że na zastępstwo, ważne, że to OFERTA pierwszej pracy. "Będzie dobrze, razem jakoś sobie poradzimy. Teraz pracujesz i o tym myśl- pomartwimy się później co dalej"- brzmiał stale głos matczynego uczucia.
     Moja pierwsza praca po skończeniu studiów. Twarze świeżych, nieświadomych przyszłości ludzi, których radość przyciągała mnie niczym magnes. Z dziennikiem w ręku, kluczem do sali szła "nowa pani"- wyczerpana i szczęśliwa jednocześnie z powodu niemalejącej satysfakcjhttp://blog.onet.pl/admin_pisz.html?n=1i. Dzieliłam się nimi swą wiedzą, oceniałam, dawałam reprymendy, pochwały; razem z nimi smuciłam i razem śmiałam do łez. Boże, jak ja kochałam tę pracę. Umowa zamiast kończyć, z każdym dniem się przedłużała. Małe światełko w tunelu zmieniło się w żarzącą lampę: "On odchodzi na emeryturę, przecież to oczywiste, że zostaniesz tu na stałe."
     Nigdy w życiu nie dostałam obuchem w łeb, ale kiedyś musi być ten pierwszy raz. Zaczęło się od plotki o zatrudnieniu kogoś na moje miejsce: "No ale przecież to nie może być prawda. Ty zasługujesz na stałą ofertę. Tak ciężko cały rok pracowałaś." "Widzę Panią na stanowisku w szkole podstawowej. Niech mnie Pani zrozumie- ja tu potrzebuję mężczyzny"- usłyszałam wyrok uzurpatorskiego dyrektora. Zatrudnią nauczyciela z czteroletnim, gimnazjalnym doświadczeniem. Syn najlepszego przyjaciela dyrka.. i wszystko jasne. Głupia, nic nie znacząca w świecie "wtyk i znajomości" koza myślała, że spełni się jej największe marzenie. Rozpacz w sercu i rozpacz w domu. Odwróciłam się plecami do tak cennego mi miejsca i ruszyłam dalej- nie miałam innego wyjścia.
     Minął już prawie rok od tamtego zdarzenia. Kolejna szkoła i kolejne zastępstwo. Tym razem jasno wytyczona jego końcowa granica. Od kilku tygodni posiadam przywilej "zajmowania się niczym". Myślałam, że podpisywanie listy w Urzędzie Pracy będzie bardziej przygnębiające. To chyba już przyszła ta zgodna na wszystko obojętność. Obojętne dyplomy ukończenia studiów, obojętna biurokracja i pajęczyny ludzkich koligacji. Obojętna, "walcząca o przyszłość dla swej młodzieży" Polska. Ostatni etap rozczarowania i rozgoryczenia jednocześnie.
     Tak, myślałam o wyjeździe. Nigdy nie myślałam o nim tak intensywnie jak dziś. Wyczekuję szansy nowego początku i niecierpliwię z powodu chwiejnej światowej gospodarki. Dobija mnie obecna bezczynność i ekscytuje możliwość jej przerwania. Jednak na samą myśl o pakowaniu walizek już tęsknię.. Nienawidzę paradoksów. Nienawidzę niepewności jutra, strachu przed nieznanym i jakichkolwiek życiowych przymusów. Nienawidzę nie móc decydować o swej przyszłości. I naprawdę nie wiem kogo mam za to wszystko obwiniać, bo to przecież nie tak miało być.

CYTAT NA DZIŚ:
TYLKO PRACA DAJE OKAZJĘ ODKRYĆ NAM NAS SAMYCH, POKAZAĆ TO, CZYM NAPRAWDĘ JESTEŚMY, A NIE TYLKO TO, NA CO WYGLĄDAMY- joseph conrad

czwartek, 19 lutego 2009

2. nie krytykujcie walentynek

     Minęły walentynki. Dla jednych to ciepłe wspomnienie z towarzyszącym mu romantycznym westchnieniem, a dla drugich wielka ulga i jednocześnie święty spokój.
     Wariant numer jeden: "Ach, co to był za przepiękny wieczór. Mój Misio Pysio (najwspanialszy na świecie) obdarował mnie bajecznym bukietem i zaprosił do kina. Obejrzeliśmy super- romantyczny film i razem z Misiem Pysiem (najwspanialszym na świecie) wybraliśmy się na krótki spacer. Wróciliśmy potem do mnie, by móc, otulając się wzajemnym ciepłem, zasnąć u swego boku. To były najcudowniejsze walentynki w moim życiu. A wszystko dzięki Misiowi Pysiowi (najwspanialszemu na świecie)."
     Wariant numer dwa: "Kolejny zjeb... dzień. Nawet cholerny tydzień. Wszędzie kwiatuszki, serduszka, cały świat obsrany na czerwono. Czerwone wystawy, czerwone szminki i mój czerwony mózg na ścianie. I te zauroczone sobą gęby- są najgorsze. Trzymają się za rączki, wpatrują iskierkowym wzrokiem i z komercyjnym współczuciem pytają: "A Ty znowu taka sama w walentynki? Biedactwo... ale nie martw się- na pewno ktoś Cię kiedyś zechce." Jestem niezależną singielką z wyboru (!!!!!), więc wasz wzrok i litość mam w dupie!!! Spędzę ten wieczór sama i na pewno będzie sto razy lepszy niż milion waszych!!! Niech żyją ANTYWALENTYNKI! "
     I tak oto wygląda klasyczny przykład "szufladkowania". Bo przecież kto powiedział, że tego dnia możemy być wyłącznie "przecudownie" zakochani lub singlowo skwaszeni?
     Ja sobotni wieczór spędziłam tak, że najprawdopodobniej nie będę go pamiętać. I to jest właśnie mój ideał wspólnego "walentynkowania". Parę dni wcześniej Luby dostał zakaz kupowania z tej okazji czegokolwiek. To żadne rodzinne święto, czy indywidualne, więc, walcząc z wirem komercji, postawiłam taki właśnie warunek. Czerwone wino, czerwone paznokcie i czerwone stringi to maksymalnie dopuszczalna wersja walentynek w moim wydaniu:) Luby poczęstował mnie trunkiem, a ja, by było zabawnie i niebanalnie, zaprosiłam do towarzystwa naszych dwóch znajomych- singli. Po paru głębszych cała czwórka zgodnie wyznawała sobie miłość i w takim oto porywie namiętności postanowiliśmy się wybrać do klubu. W klubie, jak to w klubie: trochę tu, trochę tam i grzecznie, o przyzwoitej porze, ruszyliśmy gęsiego do domu.
     Można? Można! Zero zniesmaczenia, przesłodzenia i co tam jeszcze dodacie. I niech nikt nie waży się mówić, że piszę tak, bo nie jestem sama. W tym roku byłam z Lubym, ale poprzednie trzy spędziłam zdana wyłącznie na siebie, więc, wbrew pozorom, singlowanie to mój chleb powszedni. To jak spędzacie ten dzień zależy tylko i wyłącznie od was, więc proszę- nie krytykujcie walentynek. Nie mówcie, że to głupota kochać się raz w roku, gdy w pozostałe dni potrafimy się zachowywać jak obcy ludzie. Bo czy jesteście pewni, że to dotyczy każdej pary? Czy w ten sposób chcecie szufladkować wszystkie przejawy miłości? Wierzę, że nie, bo wystarczy jeden prosty przykład... jeśli wyszliście w sobotę na zakupy, jeśli odwiedziliście sklep z biżuterią i jeśli się natknęliście, podobnie jak ja, na tłumy mężczyzn wybierających prezent dla swej ukochanej... na ich przejęte i zestresowane ceną twarze i na ten przepiękny uśmiech kryjący wyobrażenie wdzięczności swej partnerki za podarunek, jeśli to wszystko zauważyliście i doceniliście- z pewnością poprzecie moje zdanie. Walentynki nie są złe, więc naprawdę nie widzę powodu, by je takimi nazywać.

CYTAT NA DZIŚ:
NAJWAŻNIEJSZYM PRZYWILEJEM NASZEGO ŻYCIA JEST WYŁĄCZNOŚĆ W JEGO KSZTAŁTOWANIU

wtorek, 17 lutego 2009

1. nie lubię wstępów

   Nie umiem pisać wstępów. Właściwą część pracy maturalnej, zwanej rozwinięciem, pisałam dwie godziny. Zakończenie- pod wpływem nawiedzającego mnie od czasu do czasu natchnienia- powstało w dwadzieścia minut. Nad wstępem dyszałam półtorej godziny:/ Pokreślone, chwiejne literki (nie nie, ręka mi nie drżała ze strachu tylko z głodu), ale w ostateczności udało mi się wreszcie coś spłodzić. Tak- należy się poprawka: nie lubię pisać wstępów.
     Dzięki Bogu chyba się samo zrobiło.
     Pytanie: skąd pomysł na pisanie bloga byłoby wyjątkowo banalne. Na samym onecie jest ponad półtora miliona piszących (lub starających się pisać), więc nie jest absurdalnym fakt, że niektórzy nie mają ku temu znaczących powodów. Ja i należę do takich osób i wręcz przeciwnie. Piszę bloga z powodu własnej, niepohamowanej i niezaspokojonej potrzeby. A to powód w sumie żaden. A przynajmniej żaden konkretny. Permanentna potrzeba monologowania w przestrzeń w końcu przeważyła. Schowana w małym pokoiku, w niewielkim miasteczku, mówiąca od teraz nie tylko do siebie, ale i do całego świata- ciekawe i kuszące przeżycie. Współczesna forma samotności inaczej.
     "To jest już koniec, nie ma już nic".. Na szczęście (?) to tylko koniec postu- nie bloga. Na początek w zupełności wystarczy. Uwaga, teraz będzie autoreklama:
     Energiczna i sentymentalna, marudna i konkretna, inteligentna i banalna. Omiń mnie niepostrzeżenie lub, jeśli zechcesz, zostań i targnij od czasu do czasu za mój blond warkocz.