Nieraz mam taki nawał w pracy, że myśli o niespodziewanej grypie mnie nie przerażają. Zawsze to byłby jakiś powód do zwolnienia tempa. Dziś się on nadarzył. W nocy gorączka, rano gardło. Idę niebawem do lekarza i biorę zwolnienie do końca tygodnia. Nie jest tragicznie, ale wolę się tym zająć od razu niż dać się "rozłożyć" na cały przyszły tydzień.
Ale do rzeczy. Chodzi o moją pracę. Od poniedziałku chodzę z wywieszonym jęzorem, tyle mam obowiązków. Ta mini grypa, zgodnie z powyższym, powinna mi więc być troszkę na rękę. A jak rzeczywiście jest? Zanim zdecydowałam się zadzwonić do pracy, że nie przyjdę, wydreptałam ścieżkę w mieszkaniu zastanawiając się, czy to rzeczywiście dobry pomysł. A bo może kupię jakieś witaminy, przemęczę się trochę i najwyżej poleżę w weekend. To w praktyce najprawdopodobniej by nie wypaliło, bo znam swój organizm i wiem, że rekonwalescencja na raty by nie przeszła. Skończyłoby się tylko gorzej. Tego typu argumentacja była, ale mimo to wciąż długo się zastanawiałam. Na samą myśl, że mam bezczynnie siedzieć w domu, że nie będę na bieżąco z tym, co się dzieje w szkole, zaczynałam się denerwować. W końcu wszystkie wątpliwości wybiła mi z głowy mama: "Zdrowie jest najważniejsze! Jak o nie nie zadbasz, to z pracą będziesz się musiała pożegnać na dłużej niż tylko dwa dni. Pamiętasz jak chodziłaś z anginą do pracy w poprzedniej szkole? I co? Medal za to dostałaś?? Wręcz przeciwnie ! Za poświęcenie życia prywatnego, nerwów i zdrowia zostałaś wyrzucona na bruk! " Mama to jednak zawsze prawdę Ci powie :P
Wniosek: pracując marzę o odpoczynku, odpoczywając od pracy nie mogę bez niej wytrzymać. Tak źle i tak niedobrze :P
czwartek, 31 stycznia 2013
środa, 30 stycznia 2013
75. wymarzony happy end
Dziś byłam na chwilkę u koleżanki z pracy, która się pochorowała. Otworzyła mi drzwi w szlafroku i zamieniła ze mną kilka zdań. Nie wiem dokładnie ile ma lat. Około czterdziestki chyba. Mieszka w wykupionej niedawno kawalerce i jej jedynym towarzyszem życia jest kotka o imieniu Pusia. Generalnie w pracy za nią nie przepadamy. Straszna z niej dziwaczka i nierzadko osoba, która nie potrafi się zachować. Ja śmieję się z jej czerwonej teletubisiowej torebki a szalona koleżanka unika jej jak ognia, bo wiecznie ją o coś zaczepia. Kolega z pracy na sam jej widok reaguje niesmaczną miną, a drugi kolega uważa, że byłaby zdecydowanie normalniejsza gdyby ktoś ją w końcu przeleciał. Bo dziwna jest, to fakt. Wiecznie coś żre (inaczej się tego nazwać nie da) i wiecznie narzeka na swój chory kręgosłup.
Dziś dowiedziałam się, że moja była sąsiadka z bloku wyrzuciła męża kilka tygodni temu z domu zostając z dwójką dzieci. Powód? Zdradził ją z jej szwagierką (ktoś ich nakrył), ale czy brat również z tej racji pozbył się żony- tego nie wiem. Wiem na pewno, że moja eks sąsiadka nie chce go znać i że wiele znajomych rozwódek zaciera z tego powodu ręce, bo przecież nie będą dzięki temu jedynymi.
Rozwódki. Mam już jedną w bliskiej rodzinie, a drugą prawie. To słomiana wdowa, z mężem i jego kochanką w Anglii. W przypadku pierwszej dorwała męża siebie wartego i się posypało, bo nie umieli się dogadać. W każdym z tych przypadków jest dziecko.
A gdzie jakiś przykład z happy endem? Mój znajomy- niby, bo generalnie ma nieraz straszne kłótnie z żoną, ale ponoć to norma, która im nie przeszkadza dzięki faktowi, że się bardzo kochają. Norma.. raczej rzadki wyjątek (to a propos oddanej miłości).
Do której "grupy" ja będę przynależeć?? Tak się dzisiaj właśnie zastanawiam.. Zostanę starą zdziwaczałą panną z kotem, rozwódką z dziećmi i mężem kurwiarzem, czy może uda mi się trafić na jako taki związek i w ten sposób zleci mi całe życie?? Mam 30 lat i to naprawdę mocny powód, by się nad tym zastanawiać. Chociaż.. marzycielka wymieniłaby tu jeszcze jeden przykład: szczęśliwa para, kochająca się, z dwójką dzieci; mająca nieporozumienia, ale niwelująca je miłością. Dlaczego nie ma tego przykładu wśród moich? Bo z takich marzeń chyba się już wyleczyłam.. I to nie stwierdzenie pesymistki tylko realistki. Życie.
Ps. Nie wyleczyłam, tylko ukryłam głęboko na dnie serca. Byłoby miło gdyby kiedyś ujrzały światło dzienne..echhh przypadek raz na milion..
Dziś dowiedziałam się, że moja była sąsiadka z bloku wyrzuciła męża kilka tygodni temu z domu zostając z dwójką dzieci. Powód? Zdradził ją z jej szwagierką (ktoś ich nakrył), ale czy brat również z tej racji pozbył się żony- tego nie wiem. Wiem na pewno, że moja eks sąsiadka nie chce go znać i że wiele znajomych rozwódek zaciera z tego powodu ręce, bo przecież nie będą dzięki temu jedynymi.
Rozwódki. Mam już jedną w bliskiej rodzinie, a drugą prawie. To słomiana wdowa, z mężem i jego kochanką w Anglii. W przypadku pierwszej dorwała męża siebie wartego i się posypało, bo nie umieli się dogadać. W każdym z tych przypadków jest dziecko.
A gdzie jakiś przykład z happy endem? Mój znajomy- niby, bo generalnie ma nieraz straszne kłótnie z żoną, ale ponoć to norma, która im nie przeszkadza dzięki faktowi, że się bardzo kochają. Norma.. raczej rzadki wyjątek (to a propos oddanej miłości).
Do której "grupy" ja będę przynależeć?? Tak się dzisiaj właśnie zastanawiam.. Zostanę starą zdziwaczałą panną z kotem, rozwódką z dziećmi i mężem kurwiarzem, czy może uda mi się trafić na jako taki związek i w ten sposób zleci mi całe życie?? Mam 30 lat i to naprawdę mocny powód, by się nad tym zastanawiać. Chociaż.. marzycielka wymieniłaby tu jeszcze jeden przykład: szczęśliwa para, kochająca się, z dwójką dzieci; mająca nieporozumienia, ale niwelująca je miłością. Dlaczego nie ma tego przykładu wśród moich? Bo z takich marzeń chyba się już wyleczyłam.. I to nie stwierdzenie pesymistki tylko realistki. Życie.
Ps. Nie wyleczyłam, tylko ukryłam głęboko na dnie serca. Byłoby miło gdyby kiedyś ujrzały światło dzienne..echhh przypadek raz na milion..
niedziela, 27 stycznia 2013
74. asertywność dobra rzecz
Nie idę na studniówkę, bo nie chcę- tak zdecydowałam. I to nie o dylematy sukienkowe czy też partnerowe chodziło. Ani też o pozostałe typu: a bo uczniowie pytają, a bo znajomi idą. Studniówka owszem, fajna rzecz, ale nie na tyle fajna, by zniwelować mój brak chęci. Tak proste, że aż trudno uwierzyć, ale naprawdę nic na to nie poradzę. Już od kilku tygodni mnie to męczy. Męczy, bo zamiast asertywności załączyło mi się uleganie innym. Namawiają wychowankowie, namawia koleżanka. Wszystko to jednak ostatecznie doprowadziło do kolejnego noworocznego postanowienia pt. ,,Bądź asertywna". Bo nie chce mi się iść i tyle. A zastanawiałam się długo tylko ze względu na tych, którym taki stan rzeczy nie odpowiada.
W tej kwestii jednak to ja jestem najważniejsza i dlatego mówię nie :) Oczywiście, że z uśmiechem na twarzy! Przecież nie mam wtedy zamiaru siedzieć w domu. Planuję szalony taneczny wypad ze znajomymi :) Moja od niedawna przesympatyczna koleżanka przyjeżdża z Poznania (tam pracuje, a mieszka w mojej okolicy) i nie mogłabym na pewno długo odżałować faktu, gdyby weekend w jej towarzystwie mnie ominął ;) Czeka mnie jeszcze wiele studniówek w życiu, a ta przez moją nieobecność na pewno się nie zawali ;) To jest przede wszystkim uczniowska impreza i moja osoba naprawdę niewiele by w niej zmieniła.
A co z Włóczykijem?? No kręci się kręci, ale strasznie powoli :P Włóczykij co jakiś czas dzwoni. Spotkania jeszcze nie było, ale ma się to niebawem zmienić. Ma nawał pracy i jakoś się to przeciąga. Może to i nawet dobrze? Ćwiczę cierpliwość i uczę się w to wszystko zbyt mocno nie angażować. To pomocna umiejętność w przypadku, gdyby nic z tego nie wyszło.
Przede mną ciężki tydzień, ale jeszcze cięższy na szczęście już za mną :P Wystawianie ocen, wizytę roszczeniowych rodziców u dyrektora i wywiadówkę mam już za sobą i jak widać wciąż żyję, więc byle do przodu ;)
W tej kwestii jednak to ja jestem najważniejsza i dlatego mówię nie :) Oczywiście, że z uśmiechem na twarzy! Przecież nie mam wtedy zamiaru siedzieć w domu. Planuję szalony taneczny wypad ze znajomymi :) Moja od niedawna przesympatyczna koleżanka przyjeżdża z Poznania (tam pracuje, a mieszka w mojej okolicy) i nie mogłabym na pewno długo odżałować faktu, gdyby weekend w jej towarzystwie mnie ominął ;) Czeka mnie jeszcze wiele studniówek w życiu, a ta przez moją nieobecność na pewno się nie zawali ;) To jest przede wszystkim uczniowska impreza i moja osoba naprawdę niewiele by w niej zmieniła.
A co z Włóczykijem?? No kręci się kręci, ale strasznie powoli :P Włóczykij co jakiś czas dzwoni. Spotkania jeszcze nie było, ale ma się to niebawem zmienić. Ma nawał pracy i jakoś się to przeciąga. Może to i nawet dobrze? Ćwiczę cierpliwość i uczę się w to wszystko zbyt mocno nie angażować. To pomocna umiejętność w przypadku, gdyby nic z tego nie wyszło.
Przede mną ciężki tydzień, ale jeszcze cięższy na szczęście już za mną :P Wystawianie ocen, wizytę roszczeniowych rodziców u dyrektora i wywiadówkę mam już za sobą i jak widać wciąż żyję, więc byle do przodu ;)
czwartek, 17 stycznia 2013
73. ?
"-Potrzebujemy kamery, bo musimy coś nakręcić.
-Co musicie nakręcić?
-Przyjdzie Pani na Studniówkę to Pani zobaczy. Umrze Pani ze śmiechu :)
(...)
-Pięknie tańczymy poloneza?
-Pięknie :)
-Teraz to jeszcze nic, zobaczy Pani, jak pięknie zatańczymy na Studniówce! "
I jak ja mogłabym im teraz powiedzieć, że nie przyjdę ?? Chyba czas skombinować jakąś sukienkę..:P
-Co musicie nakręcić?
-Przyjdzie Pani na Studniówkę to Pani zobaczy. Umrze Pani ze śmiechu :)
(...)
-Pięknie tańczymy poloneza?
-Pięknie :)
-Teraz to jeszcze nic, zobaczy Pani, jak pięknie zatańczymy na Studniówce! "
I jak ja mogłabym im teraz powiedzieć, że nie przyjdę ?? Chyba czas skombinować jakąś sukienkę..:P
środa, 16 stycznia 2013
72. studniówka
I chce mi się iść i wręcz przeciwnie.
Początkowo chęci były i to dość spore. "Założę szpilki, wystroję się, wyfryzuję i przetańczę całą noc"- sobie myślałam. Ostatnia studniówka tak właśnie wyglądała, ale miała wiele cennych a nawet koniecznych czynników: uczyłam prawie wszystkie klasy maturalne, byłam wychowawcą również maturalnej klasy wieczorowej, która jako pierwsza w historii szkoły postanowiła w powyższym balu uczestniczyć, szło większość nauczycieli, w tym moja "paczka", osobą towarzyszącą mianowany został mój kuzyn i dzięki temu stopy bolały mnie przez tydzień ;P W tegorocznym balu wielu powyższych cech brakuje, mianowicie: nie jestem ani trochę wychowawcą, uczę połowę klas, niewielu nauczycieli idzie (żałoby itp. sprawy), nie mam (a jak mam to nieśmiało) pomysłu na osobę towarzysząca, a pójście samej mi się nie uśmiecha. Nie, nie potwierdzam mitu kiepskiej zabawy w pojedynkę, bo już nie raz udowodniłam samej sobie, że wcale tak być nie musi, ale.. chyba tym razem na taki "układ" nie mam ochoty. Moja szanowna "szalona" koleżanka zakłada, że obie wtedy posinglujemy i już na samą myśl zaciera ręce. Oczywiście nie złośliwie; po prostu wierzy, że w ten sposób raźniej a nawet świetnie spędzimy ten czas. A ja? A ja na samą myśl wywieszam jęzor do pasa, bo najzwyczajniej w świecie mi się nie chce...
Tak, myślałam, by zaprosić Włóczykija. W parze czuliśmy się świetnie, a i drygi jako takie posiada, więc na parkiecie nie groziłoby mi zjaranie cegły :P Tylko... nie jestem pewna, czy to dobry pomysł. Obecnie intensywnie nad tą opcją myślę. Z jednej strony uważam, że to głupie; nie wiem jak się po takim czasie będę czuć w jego towarzystwie, nie wiem, czy chcę znów z nim być i nie chciałabym, by z tego powodu poczuł się pewnie. Poza tym, to dość oficjalna impreza i nie wiem, czy jestem gotowa na jego towarzystwo w takiej formie. Aaa, i najważniejsze: takie zaproszenie to chyba nagroda, a czy on na taką nagrodę zasługuje??
Z drugiej jednak strony... co mi szkodzi?? To moja prywatna sprawa kogo i po co zapraszam. Teraz może być Włóczykij, a za rok Brad Pitt (do studniówki wtedy bym nie dotrwała, bo z pewnością umarłabym ze szczęścia :P )- więc, co za różnica?? Koleżanka nie moja żona ani kochanka, więc facet zawsze w takiej sytuacji jest lepszą opcją. A jeśli nawet z tego powodu Włóczykij przybierze pozę dumnego pawia, to co najwyżej otworzy mi tym oczy i przynajmniej stan niepewności się skończy.
Ok, wszystkie za i przeciw powiedziane i przemyślane trzy razy jednak ja wciąż nie wiem, czy chcę tam iść. Pewnie spotkanie z Włóczykijem podpowie mi coś niecoś w tej sprawie, ale mimo to byłabym wdzięczna, gdyby któraś z was poratowała mnie dobrą radą.
Ps. Dziękuję za podbudowujące komentarze do ostatniego posta. Ani przez chwilę nie pomyślałam, że coś ze mną "nie tak"- raczej wręcz przeciwnie ;) Dlatego tytułowy "reset" nie tyczy się diametralnej zmiany postępowania tylko co najwyżej lekkiej korekty, by nikt- ani ja, ani uczeń- nie przekroczył, choćby przypadkiem, jakiejkolwiek z niezbędnych granic.
Początkowo chęci były i to dość spore. "Założę szpilki, wystroję się, wyfryzuję i przetańczę całą noc"- sobie myślałam. Ostatnia studniówka tak właśnie wyglądała, ale miała wiele cennych a nawet koniecznych czynników: uczyłam prawie wszystkie klasy maturalne, byłam wychowawcą również maturalnej klasy wieczorowej, która jako pierwsza w historii szkoły postanowiła w powyższym balu uczestniczyć, szło większość nauczycieli, w tym moja "paczka", osobą towarzyszącą mianowany został mój kuzyn i dzięki temu stopy bolały mnie przez tydzień ;P W tegorocznym balu wielu powyższych cech brakuje, mianowicie: nie jestem ani trochę wychowawcą, uczę połowę klas, niewielu nauczycieli idzie (żałoby itp. sprawy), nie mam (a jak mam to nieśmiało) pomysłu na osobę towarzysząca, a pójście samej mi się nie uśmiecha. Nie, nie potwierdzam mitu kiepskiej zabawy w pojedynkę, bo już nie raz udowodniłam samej sobie, że wcale tak być nie musi, ale.. chyba tym razem na taki "układ" nie mam ochoty. Moja szanowna "szalona" koleżanka zakłada, że obie wtedy posinglujemy i już na samą myśl zaciera ręce. Oczywiście nie złośliwie; po prostu wierzy, że w ten sposób raźniej a nawet świetnie spędzimy ten czas. A ja? A ja na samą myśl wywieszam jęzor do pasa, bo najzwyczajniej w świecie mi się nie chce...
Tak, myślałam, by zaprosić Włóczykija. W parze czuliśmy się świetnie, a i drygi jako takie posiada, więc na parkiecie nie groziłoby mi zjaranie cegły :P Tylko... nie jestem pewna, czy to dobry pomysł. Obecnie intensywnie nad tą opcją myślę. Z jednej strony uważam, że to głupie; nie wiem jak się po takim czasie będę czuć w jego towarzystwie, nie wiem, czy chcę znów z nim być i nie chciałabym, by z tego powodu poczuł się pewnie. Poza tym, to dość oficjalna impreza i nie wiem, czy jestem gotowa na jego towarzystwo w takiej formie. Aaa, i najważniejsze: takie zaproszenie to chyba nagroda, a czy on na taką nagrodę zasługuje??
Z drugiej jednak strony... co mi szkodzi?? To moja prywatna sprawa kogo i po co zapraszam. Teraz może być Włóczykij, a za rok Brad Pitt (do studniówki wtedy bym nie dotrwała, bo z pewnością umarłabym ze szczęścia :P )- więc, co za różnica?? Koleżanka nie moja żona ani kochanka, więc facet zawsze w takiej sytuacji jest lepszą opcją. A jeśli nawet z tego powodu Włóczykij przybierze pozę dumnego pawia, to co najwyżej otworzy mi tym oczy i przynajmniej stan niepewności się skończy.
Ok, wszystkie za i przeciw powiedziane i przemyślane trzy razy jednak ja wciąż nie wiem, czy chcę tam iść. Pewnie spotkanie z Włóczykijem podpowie mi coś niecoś w tej sprawie, ale mimo to byłabym wdzięczna, gdyby któraś z was poratowała mnie dobrą radą.
Ps. Dziękuję za podbudowujące komentarze do ostatniego posta. Ani przez chwilę nie pomyślałam, że coś ze mną "nie tak"- raczej wręcz przeciwnie ;) Dlatego tytułowy "reset" nie tyczy się diametralnej zmiany postępowania tylko co najwyżej lekkiej korekty, by nikt- ani ja, ani uczeń- nie przekroczył, choćby przypadkiem, jakiejkolwiek z niezbędnych granic.
poniedziałek, 14 stycznia 2013
71. reset
"Masz zbyt koleżeńskie relacje z uczniami"- to zdanie i kilka innych usłyszałam dziś od Wice. W ostatnich dniach zajmowała się hospitacją moich lekcji i stąd ta okazyjna "pogawędka". Oczywiście kwestia kontaktów uczeń- nauczyciel była poruszona poza uwagami a propos lekcji, jednak jako jedyna poważnie zapadła mi w pamięć. Nie oburzam się, nie złoszczę i, co najważniejsze, nie zaprzeczam. Bo wiecie co? Ona ma rację.
Moje relacje z uczniami nie są broń Boże na stopie "per Ty" itp. Lekcja jest lekcją, ja wciąż zasadniczym i wymagającym nauczycielem jednak w luźniejszych sytuacjach to wszystko chyba nie wygląda tak jak powinno.. Zaczęłam się dziś zastanawiać z czego to wynika? Na pewno to zdecydowanie moja wina, jednak dobrze sobie przemyślałam, co jest jej przyczyną.
Mój wiek, mój "stracony" okres liceum i moja często matczyna troska o dobro młodych, z którymi pracuję. Zacznę od liceum. Miałam wyjątkowo niezgraną klasę, a ponieważ mój charakter zapamiętuje tylko miłe i niesamowite przeżycia, wspomnień z tego okresu za wiele nie posiadam. Te braki staram się chyba obecnie nadrobić w mojej pracy, bo to właśnie w szkole średniej dziś uczę. Wiek. Mam zaledwie 30 lat, jeszcze 12 lat temu pisałam maturę, podczas której dziś pełnię nierzadko rolę przewodniczącej Komisji. Młoda nie jestem, ale też nie czuję się staro. Potrafię złapać świetny kontakt z uczniami, ponieważ doskonale ich rozumiem- nie tyle sam język, co różnorakie, dość jeszcze mi bliskie sytuacje. Poza tym w weekendy często wychodzę. Pub, klub- to pojęcia absolutnie mi nieobce, które obecnie dla mnie i ucznia są wciąż wspólnymi. Oczywiście absolutnie nie ma mowy o jakichkolwiek bliższych relacjach poza szkołą. Jeśli ich przypadkiem spotkam (a zdarza się to rzadko, ponieważ unikam miejsc, w których mogłoby do tego dojść) grzecznie mi mówią "dobry wieczór" i każdy idzie w swoją stronę. Matczyna troska. Martwię się o nich i tyle. Nie o wszystkich- nie przesadzajmy. Po prostu doskonale wiem, że bałagan w życiu prywatnym potrafi narobić zamieszania również w innych sferach, więc zdarza mi się ich pytać o samopoczucie, koleżeńskie relacje, pierwsze miłości itp. sprawy. Nauczyciel też powinien być człowiekiem- to moja ważna dewiza. I w sumie nic bym sobie nie miała do zarzucenia, gdyby nie fakt, że od jakiegoś czasu zdarzają się momenty, kiedy uczniowie przekraczają pewne granice... przede wszystkim reagując w niektórych sytuacjach na moją osobą, jak na koleżankę- żeby nie było, że nie wiadomo o co chodzi.
No i trzeba coś z tym wszystkim zrobić. Oczywiście wiem co, ale ważne, żebym się nad tym intensywnie skupiła. Tak sobie też myślę... mam taką koleżankę z pracy, która ma w wielu sprawach przysłowiowe "fiubździu" w głowie. Trzymam się z nią, bo innej opcji w tym gronie nie posiadam. Ma niecały etat i tymczasową umowę o pracę, dlatego generalnie na wiele rzeczy ma wyjeb... Nie wiąże swojej przyszłości ze szkołą i bliskie relacje z niektórymi uczniami nie uważa za nic złego. Jej podejście chyba mi się udzieliło... a nie powinno, bo jest zasadnicza różnica między nami: ja mam umowę na stałe a o pracy w szkole marzyłam od podstawówki. Czas zdystansować się maksymalnie wobec koleżanki, zresetować postępowanie i myśleć o koniecznych, nienaruszalnych granicach.
Dobra wiadomość na podsumowanie: tumi- i rękowisizm zwalczone ! Oby na dobre :P
Ps. Włóczykij dzwoni, pyta o spotkanie i czasem mówi takie rzeczy (oczywiście ze sporym skrępowaniem), że zaczęłam się w końcu zastanawiać, czy jego serce rzeczywiście nie zaczęło silniej bić z mojego powodu... W najśmielszych oczekiwaniach się nie spodziewałam takiego obrotu sprawy. Życie to jednak potrafi płatać figle ;)
Moje relacje z uczniami nie są broń Boże na stopie "per Ty" itp. Lekcja jest lekcją, ja wciąż zasadniczym i wymagającym nauczycielem jednak w luźniejszych sytuacjach to wszystko chyba nie wygląda tak jak powinno.. Zaczęłam się dziś zastanawiać z czego to wynika? Na pewno to zdecydowanie moja wina, jednak dobrze sobie przemyślałam, co jest jej przyczyną.
Mój wiek, mój "stracony" okres liceum i moja często matczyna troska o dobro młodych, z którymi pracuję. Zacznę od liceum. Miałam wyjątkowo niezgraną klasę, a ponieważ mój charakter zapamiętuje tylko miłe i niesamowite przeżycia, wspomnień z tego okresu za wiele nie posiadam. Te braki staram się chyba obecnie nadrobić w mojej pracy, bo to właśnie w szkole średniej dziś uczę. Wiek. Mam zaledwie 30 lat, jeszcze 12 lat temu pisałam maturę, podczas której dziś pełnię nierzadko rolę przewodniczącej Komisji. Młoda nie jestem, ale też nie czuję się staro. Potrafię złapać świetny kontakt z uczniami, ponieważ doskonale ich rozumiem- nie tyle sam język, co różnorakie, dość jeszcze mi bliskie sytuacje. Poza tym w weekendy często wychodzę. Pub, klub- to pojęcia absolutnie mi nieobce, które obecnie dla mnie i ucznia są wciąż wspólnymi. Oczywiście absolutnie nie ma mowy o jakichkolwiek bliższych relacjach poza szkołą. Jeśli ich przypadkiem spotkam (a zdarza się to rzadko, ponieważ unikam miejsc, w których mogłoby do tego dojść) grzecznie mi mówią "dobry wieczór" i każdy idzie w swoją stronę. Matczyna troska. Martwię się o nich i tyle. Nie o wszystkich- nie przesadzajmy. Po prostu doskonale wiem, że bałagan w życiu prywatnym potrafi narobić zamieszania również w innych sferach, więc zdarza mi się ich pytać o samopoczucie, koleżeńskie relacje, pierwsze miłości itp. sprawy. Nauczyciel też powinien być człowiekiem- to moja ważna dewiza. I w sumie nic bym sobie nie miała do zarzucenia, gdyby nie fakt, że od jakiegoś czasu zdarzają się momenty, kiedy uczniowie przekraczają pewne granice... przede wszystkim reagując w niektórych sytuacjach na moją osobą, jak na koleżankę- żeby nie było, że nie wiadomo o co chodzi.
No i trzeba coś z tym wszystkim zrobić. Oczywiście wiem co, ale ważne, żebym się nad tym intensywnie skupiła. Tak sobie też myślę... mam taką koleżankę z pracy, która ma w wielu sprawach przysłowiowe "fiubździu" w głowie. Trzymam się z nią, bo innej opcji w tym gronie nie posiadam. Ma niecały etat i tymczasową umowę o pracę, dlatego generalnie na wiele rzeczy ma wyjeb... Nie wiąże swojej przyszłości ze szkołą i bliskie relacje z niektórymi uczniami nie uważa za nic złego. Jej podejście chyba mi się udzieliło... a nie powinno, bo jest zasadnicza różnica między nami: ja mam umowę na stałe a o pracy w szkole marzyłam od podstawówki. Czas zdystansować się maksymalnie wobec koleżanki, zresetować postępowanie i myśleć o koniecznych, nienaruszalnych granicach.
Dobra wiadomość na podsumowanie: tumi- i rękowisizm zwalczone ! Oby na dobre :P
Ps. Włóczykij dzwoni, pyta o spotkanie i czasem mówi takie rzeczy (oczywiście ze sporym skrępowaniem), że zaczęłam się w końcu zastanawiać, czy jego serce rzeczywiście nie zaczęło silniej bić z mojego powodu... W najśmielszych oczekiwaniach się nie spodziewałam takiego obrotu sprawy. Życie to jednak potrafi płatać figle ;)
sobota, 12 stycznia 2013
70. fatalny tumi- i rękowisizm
Minął ponad tydzień od telefonu Włóczykija- poprzedniego oczywiście i w sumie wypadałoby coś niecoś o samej sprawie napisać. Jednak żebym to ja wiedziała jak to wszystko ładnie i składnie podsumować, wywnioskować i wyznaczyć wskazówki niezbędne do działania. A może to po prostu wina ciśnienia?? Wszyscy w pracy, łącznie z uczniami cały tydzień funkcjonowali jak ćmy; ze mną na czele :P W piątek miałam siłę tylko na niezbędny ruch ręką, by sprawdzić na zegarku kiedy wreszcie będę mogła iść do domu. Obarczyłam za obecny stan nękający mnie ostatnio niczym pijawka "tumiwisizm", ale jak zauważyłam podobne stany u innych i komentarze o fatalnym ciśnieniu to również tę opcję wzięłam pod uwagę. Oby chodziło właśnie o to, bo wtedy jest nadzieja, że to fatalne samopoczucie się wreszcie skończy (!)
Ale do rzeczy.. Włóczykij zadzwonił i rozmawialiśmy ponad godzinę. Nie wyglądało to kolorowo, bo zadzwonił z trasy i to prawie po tygodniu od naszej ostatniej rozmowy. Był pewien, że nie umówiliśmy się na konkretny termin a natłok pracy i bezustanne wyjazdy do Niemiec przeszkodziły mu we wcześniejszym kontakcie. Denerwowałam się, to fakt, ale dziś mam do tego już całkiem inne podejście.
Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Praca, pogoda itp. bzdety. Rozmowy nawet o "niczym" wciąż wychodzą nam tak samo dobrze, jak wtedy, gdy byliśmy razem. Wypytałam go o ewentualne znajomości. Stwierdzenie: "nie była Tobą" utkwiło mi w głowie; oczywiście zaraz obok zdrowego rozsądku, bo nie mam nastu lat, by się nadmiernie takimi hasłami "podniecać". Inne deklaracje również padły- po raz kolejny zresztą.
"Gdy kogoś kochasz puść go wolno. Jeśli wróci już zawsze będzie Twój, jeśli nie to nigdy Twój nie był"- to kolejne powiedzenie, który w związku z tą całą sprawą przychodzi mi na myśl. Z tego co pamiętam to po zerwaniu z Włóczykijem również je miałam w głowie, ale jakoś tak... szybko o nim zapomniałam. No właśnie.. szybko. Tak szybko uporałam się z myślami o swoim eks, że dziś mam wrażenie, że ta nasza znajomość miała miejsce dobre kilka lat temu. A to przecież zaledwie cztery miesiące... jeszcze cztery miesiące temu byłam w związku i cieszyłam się czyjąś stałą obecnością.. Mnóstwo rzeczy w ciągu tego czasu się u mnie działo: randki, znajomości, weekendowe wypady- tym razem już własnym samochodem..więc pewnie dlatego trudno mi się z tym faktem oswoić.
Zapytał o spotkanie "w którąś sobotę". Wciąż intensywnie myślę o całej sprawie, lawiruję między argumentami "za" i "przeciw" i jedną pewną rzecz mogę stwierdzić- nie uwierzę, póki ni zobaczę; dlatego się zgodziłam. Nie określiliśmy póki co konkretnego terminu. Nie tylko spotkania, ale i rozmowy telefonicznej. Niech zadzwoni kiedy chce, po co mam się znowu denerwować? Trzymałam kciuki tylko za to, by to nie była przypadkiem dzisiejsza sobota, bo interesujące propozycje wypadu ze znajomymi kuszą mnie o wiele bardziej ;) Czy chcę znów z nim być? Nie mam zielonego pojęcia.. pierwsze myśli wskazywały na tak, ale teraz zastanawiam się, czy czasem mi nie będzie czegoś w tym wszystkim brakowało tak jak kiedyś jemu.. Nie ma sensu jednak za dużo myśleć, czas pokaże- to jedyne wciąż pewne stwierdzenie, które mi w tym wszystkim towarzyszy.
Ważne pytanie na dziś: co mam zrobić z bezustannym zasypianiem na stojąco w każdej minucie?? Przecież to cholery można normalnie dostać.. Jest tyle rzeczy, za które chcę i powinnam się zabrać, że jestem zła sama na siebie, gdy ostatecznie wszystko się kończy kolejną drzemką.. Magnez już biorę, więc co to może być? Czyżby naprawdę jakieś ciśnienie??
I nawet ochotę na wypad ze znajomymi straciłam..chyba zostanę w domu..
Ale do rzeczy.. Włóczykij zadzwonił i rozmawialiśmy ponad godzinę. Nie wyglądało to kolorowo, bo zadzwonił z trasy i to prawie po tygodniu od naszej ostatniej rozmowy. Był pewien, że nie umówiliśmy się na konkretny termin a natłok pracy i bezustanne wyjazdy do Niemiec przeszkodziły mu we wcześniejszym kontakcie. Denerwowałam się, to fakt, ale dziś mam do tego już całkiem inne podejście.
Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Praca, pogoda itp. bzdety. Rozmowy nawet o "niczym" wciąż wychodzą nam tak samo dobrze, jak wtedy, gdy byliśmy razem. Wypytałam go o ewentualne znajomości. Stwierdzenie: "nie była Tobą" utkwiło mi w głowie; oczywiście zaraz obok zdrowego rozsądku, bo nie mam nastu lat, by się nadmiernie takimi hasłami "podniecać". Inne deklaracje również padły- po raz kolejny zresztą.
"Gdy kogoś kochasz puść go wolno. Jeśli wróci już zawsze będzie Twój, jeśli nie to nigdy Twój nie był"- to kolejne powiedzenie, który w związku z tą całą sprawą przychodzi mi na myśl. Z tego co pamiętam to po zerwaniu z Włóczykijem również je miałam w głowie, ale jakoś tak... szybko o nim zapomniałam. No właśnie.. szybko. Tak szybko uporałam się z myślami o swoim eks, że dziś mam wrażenie, że ta nasza znajomość miała miejsce dobre kilka lat temu. A to przecież zaledwie cztery miesiące... jeszcze cztery miesiące temu byłam w związku i cieszyłam się czyjąś stałą obecnością.. Mnóstwo rzeczy w ciągu tego czasu się u mnie działo: randki, znajomości, weekendowe wypady- tym razem już własnym samochodem..więc pewnie dlatego trudno mi się z tym faktem oswoić.
Zapytał o spotkanie "w którąś sobotę". Wciąż intensywnie myślę o całej sprawie, lawiruję między argumentami "za" i "przeciw" i jedną pewną rzecz mogę stwierdzić- nie uwierzę, póki ni zobaczę; dlatego się zgodziłam. Nie określiliśmy póki co konkretnego terminu. Nie tylko spotkania, ale i rozmowy telefonicznej. Niech zadzwoni kiedy chce, po co mam się znowu denerwować? Trzymałam kciuki tylko za to, by to nie była przypadkiem dzisiejsza sobota, bo interesujące propozycje wypadu ze znajomymi kuszą mnie o wiele bardziej ;) Czy chcę znów z nim być? Nie mam zielonego pojęcia.. pierwsze myśli wskazywały na tak, ale teraz zastanawiam się, czy czasem mi nie będzie czegoś w tym wszystkim brakowało tak jak kiedyś jemu.. Nie ma sensu jednak za dużo myśleć, czas pokaże- to jedyne wciąż pewne stwierdzenie, które mi w tym wszystkim towarzyszy.
Ważne pytanie na dziś: co mam zrobić z bezustannym zasypianiem na stojąco w każdej minucie?? Przecież to cholery można normalnie dostać.. Jest tyle rzeczy, za które chcę i powinnam się zabrać, że jestem zła sama na siebie, gdy ostatecznie wszystko się kończy kolejną drzemką.. Magnez już biorę, więc co to może być? Czyżby naprawdę jakieś ciśnienie??
I nawet ochotę na wypad ze znajomymi straciłam..chyba zostanę w domu..
niedziela, 6 stycznia 2013
69. wielki come back
Tak jak sobie postanowiłam, tak wysłałam poprzednio cytowanego smsa do Włóczykija w ostatni dzień starego roku. Byłam pewna, że weźmie do siebie tę uszczypliwość i w najlepszym wypadku pisemnie i oschle za nią podziękuje. A on... kilka godzin później do mnie zadzwonił. Wyobrażacie to sobie?? Zamiast bawić się wyśmienicie w gronie znajomych lub w towarzystwie nowej "znajomej", Włóczykij zaledwie cztery godziny przed wybiciem północy do mnie dzwonił. Nie odebrałam, bo nie usłyszałam. Czy byłoby inaczej, gdybym wtedy trzymała telefon w ręce? Nie sadzę. Spędzałam Sylwester z najbliższą rodziną w domu przy nieśmiałych drinkach i muzyce w tv. Brzmi nudno, ale wtedy świadomie tego chciałam. Byłam strasznie zmęczona świątecznymi szaleństwami i naprawdę na huczne, obficie zakrapiane alkoholem szaleństwa nie miałam siły. Gdybym odebrała telefon, Włóczykij od razu by wiedział, że spędzam czas w domowym zaciszu, a w ten sposób uświadamiać go akurat nie chciałam. Nie chciałam, by zakładał, że moje życie bez niego jest nudne. Oczywiście absolutnie nie jest (!), ale zbytnia cisza na kilka godzin przed początkiem Nowego Roku na pewno by to sugerowała. A tak... niech sobie myśli, że zabawa była tak udana i głośna, że usłyszenie dzwonka telefonu graniczyło z cudem.
Z drugiej jednak strony, po cholerę dzwonił?? Zaraz po samym fakcie zaczęłam się nad tym intensywnie zastanawiać i w sumie od tego momentu wszystkie inne zajęcia nie potrafiły zbagatelizować moich myśli na ten temat. Nawet w Nowy Rok miałam głowę zaprzątniętą tą sprawą. Postanowiłam jednak, że absolutnie nie mam zamiaru na to reagować i poczekam na rozwój wypadków. Moja mama zapytała, co jeśli się już nie odezwie? Odpowiedziałam jej, że jestem pewna, że jego odzywanie się to akurat dopiero teraz się zacznie...
Nie musiałam długo czekać na potwierdzenie moich założeń. W Nowy Rok dostałam wiadomość nie tylko z podziękowaniem za noworoczne życzenia, ale przede wszystkim ze słowami: "już dziś żałuję, tego co się stało"... Zaskoczył mnie- mimo wszystko. Gdy zapytałam czego żałuje, odpowiedział, że tego, że nie docenił tak wspaniałej osoby, którą przy sobie miał. Po raz drugi mnie zatkało. Nie miałam zielonego pojęcia, jak mam to skomentować. Sięgnęłam nawet do horoskopu i niestety rozwiązania tego dylematu tam nie znalazłam, ale słowa "od stycznia do marca będziesz musiała wrócić do starej sprawy, która jednak zakończy się pozytywnie" mocno mi utkwiły w głowie. Wróciłam również do dawnych postów z chwil, gdy byliśmy razem i gdy ostatecznie się rozstaliśmy. Nigdy nie będę żałowała, że z nim zerwałam, bo naprawdę sobie na to zasłużył. Byłabym głupia, gdybym zdecydowała się to przeciągać. To wszystko jednak nigdy również nie przekreśli faktu, że zdarzyło się wiele chwil, kiedy naprawdę było nam ze sobą dobrze. Złamał nogę, zaczęło mu odpieprzać i się wszystko rozwaliło. Nie zapomnę jego słów: "czegoś mi brak, jest jakaś luka" i moich na koniec: "obyś nigdy nie musiał tego żałować, bo będziesz się wtedy naprawdę strasznie czuł". Gdy wróciłam po zerwaniu z nim do domu, rozdrażniona i zapłakana, powiedziałam mamie, że jedyne, co mi się marzy to fakt, by jednak kiedyś w życiu mocno tego pożałował. Patrząc na te nic nie warte niektóre kobiety, z wypiętą piersią stwierdzam, że jestem wartościową osobą i że tego typu jego myśli w przyszłości tylko to potwierdzą. I proszę, zdarzyło się.
Przedwczoraj dostałam smsa z nieśmiałym zapytaniem, czy jest szansa, byśmy porozmawiali przez telefon. Odpowiedziałam, że chyba nie jestem na to gotowa, bo mam straszny mętlik w głowie, ale ostatecznie po kilku godzinach do tej rozmowy doszło. Pytał o wszystko wokół (pracę, rodzinę itd. ), byleby nie rozmawiać o sednie sprawy- cały Włóczykij; do wyrażania jakichkolwiek uczuć zawsze musiał się długo "zbierać" :P Odpowiadałam ogólnikowo, nie czuję się zobowiązana, by nie wiadomo co wiedział o moim życiu. Za to o jego dowiedziałam się kilku ciekawych spraw. Po naszym rozstaniu mama kazała mu się wyprowadzać z domu (byłam pewna, że mnie bardzo polubiła:) ). Swego czasu poznał jakąś dziewczynę, ale kompletnie nie umiał się z nią dogadać; wspominał wtedy nasze wielogodzinne, prawie codzienne rozmowy. Stwierdził również, że na świecie jest mnóstwo nic nie wartych kobiet. Nie zdecydował się w końcu na wyjazd do Francji, mimo iż miał jeszcze nie raz taką propozycję. Chciał tego, marzył o dalszych i dłuższych wyjazdach, nawet się przecież o to kiedyś pokłóciliśmy, dlatego kilkakrotnie go zapytałam, dlaczego z tego zrezygnował. Za każdym razem odpowiadał milczeniem, aż w końcu całkiem zmienił temat. On nie wyjechał ze względu na mnie.. nie wyjechał, bo ma nadzieję, że znów będziemy razem.. Przytoczył przykład par, które nawet po wielu latach się schodzą i zapytał mnie o spotkanie. Chce się ze mną zobaczyć, bo ma nadzieję, że znów będziemy razem. Zapytałam go, od jak dawna myślał o tym, by się do mnie odezwać? Odpowiedział, że od dawna, ale po tym, co zrobił nie miał na to odwagi. Pozwolił mi odejść- ot co zrobił.
"Nie wchodź dwa razy do tej samej rzeki"- jest takie słynne powiedzenie. Ale obok niego funkcjonuje również: "stara miłość nie rdzewieje" i "pewne rzeczy docenia się dopiero wtedy, gdy się je straci". To ostatnie usłyszałam przez telefon od Włóczykija łącznie ze słowami, że popełnił błąd i bardzo tego żałuje.
I jak zwykle w tak trudnych sprawach są dwie strony medalu. Jedna to fakt, że było nam dobrze; praktycznie wcale się nie kłóciliśmy a z zewnątrz wiele razy słyszeliśmy, że świetnie razem wyglądamy. Zależało mi na nim, Włóczykij jednak spieprzył sprawę, a dziś jest pewien na sto procent, że źle zrobił. Człowiek nie jest idealny i popełnia błędy. Wiem o tym doskonale, bo kiedyś popełniłam podobny. Prosiłam wtedy o wybaczenie, jednak drugiej szansy nie dostałam. Bóg jeden wie, jak strasznie się czułam i jak byłam pewna, że wiele mnie to nauczyło, ale cóż- pozostało mi jedynie się z tym wszystkim pogodzić.
Druga strona medalu: do dziś pamiętam, jak bardzo mnie zranił. Był ze mną cztery miesiące, a przez tydzień potrafił nie odbierać moich telefonów, ignorować fakt, że się martwię, a nawet odrzucać moje połączenia. Strasznie to przeżyłam, bo od najgorszej prawdy mówionej wprost, boleśniejsza jest tylko ignorancja.
Powiedziałam mu, że zastanowię się nad spotkaniem. Pewnie nic nowego nie wymyślę, tylko zaufam dewizie "niech się dzieje co chce, czas pokaże", no ale póki co ma jeszcze dziś zadzwonić. Nie pisałam nic o tym, że na pewno mu się nie rzucę na szyję, że musi się naprawdę bardzo postarać i że wiele rzeczy zależy teraz od niego, bo to akurat jest oczywiste. Czyżbym w takim razie już podjęła decyzję? Jestem sama, a lada tydzień kolejna szkolna impreza, na którą już szykowałam się pójść w pojedynkę. Czy mam więc coś do stracenia? Oczywiście z pewnością nie rozum, bo wyjątkowo rozważna w tej sprawie na pewno będę.
Z drugiej jednak strony, po cholerę dzwonił?? Zaraz po samym fakcie zaczęłam się nad tym intensywnie zastanawiać i w sumie od tego momentu wszystkie inne zajęcia nie potrafiły zbagatelizować moich myśli na ten temat. Nawet w Nowy Rok miałam głowę zaprzątniętą tą sprawą. Postanowiłam jednak, że absolutnie nie mam zamiaru na to reagować i poczekam na rozwój wypadków. Moja mama zapytała, co jeśli się już nie odezwie? Odpowiedziałam jej, że jestem pewna, że jego odzywanie się to akurat dopiero teraz się zacznie...
Nie musiałam długo czekać na potwierdzenie moich założeń. W Nowy Rok dostałam wiadomość nie tylko z podziękowaniem za noworoczne życzenia, ale przede wszystkim ze słowami: "już dziś żałuję, tego co się stało"... Zaskoczył mnie- mimo wszystko. Gdy zapytałam czego żałuje, odpowiedział, że tego, że nie docenił tak wspaniałej osoby, którą przy sobie miał. Po raz drugi mnie zatkało. Nie miałam zielonego pojęcia, jak mam to skomentować. Sięgnęłam nawet do horoskopu i niestety rozwiązania tego dylematu tam nie znalazłam, ale słowa "od stycznia do marca będziesz musiała wrócić do starej sprawy, która jednak zakończy się pozytywnie" mocno mi utkwiły w głowie. Wróciłam również do dawnych postów z chwil, gdy byliśmy razem i gdy ostatecznie się rozstaliśmy. Nigdy nie będę żałowała, że z nim zerwałam, bo naprawdę sobie na to zasłużył. Byłabym głupia, gdybym zdecydowała się to przeciągać. To wszystko jednak nigdy również nie przekreśli faktu, że zdarzyło się wiele chwil, kiedy naprawdę było nam ze sobą dobrze. Złamał nogę, zaczęło mu odpieprzać i się wszystko rozwaliło. Nie zapomnę jego słów: "czegoś mi brak, jest jakaś luka" i moich na koniec: "obyś nigdy nie musiał tego żałować, bo będziesz się wtedy naprawdę strasznie czuł". Gdy wróciłam po zerwaniu z nim do domu, rozdrażniona i zapłakana, powiedziałam mamie, że jedyne, co mi się marzy to fakt, by jednak kiedyś w życiu mocno tego pożałował. Patrząc na te nic nie warte niektóre kobiety, z wypiętą piersią stwierdzam, że jestem wartościową osobą i że tego typu jego myśli w przyszłości tylko to potwierdzą. I proszę, zdarzyło się.
Przedwczoraj dostałam smsa z nieśmiałym zapytaniem, czy jest szansa, byśmy porozmawiali przez telefon. Odpowiedziałam, że chyba nie jestem na to gotowa, bo mam straszny mętlik w głowie, ale ostatecznie po kilku godzinach do tej rozmowy doszło. Pytał o wszystko wokół (pracę, rodzinę itd. ), byleby nie rozmawiać o sednie sprawy- cały Włóczykij; do wyrażania jakichkolwiek uczuć zawsze musiał się długo "zbierać" :P Odpowiadałam ogólnikowo, nie czuję się zobowiązana, by nie wiadomo co wiedział o moim życiu. Za to o jego dowiedziałam się kilku ciekawych spraw. Po naszym rozstaniu mama kazała mu się wyprowadzać z domu (byłam pewna, że mnie bardzo polubiła:) ). Swego czasu poznał jakąś dziewczynę, ale kompletnie nie umiał się z nią dogadać; wspominał wtedy nasze wielogodzinne, prawie codzienne rozmowy. Stwierdził również, że na świecie jest mnóstwo nic nie wartych kobiet. Nie zdecydował się w końcu na wyjazd do Francji, mimo iż miał jeszcze nie raz taką propozycję. Chciał tego, marzył o dalszych i dłuższych wyjazdach, nawet się przecież o to kiedyś pokłóciliśmy, dlatego kilkakrotnie go zapytałam, dlaczego z tego zrezygnował. Za każdym razem odpowiadał milczeniem, aż w końcu całkiem zmienił temat. On nie wyjechał ze względu na mnie.. nie wyjechał, bo ma nadzieję, że znów będziemy razem.. Przytoczył przykład par, które nawet po wielu latach się schodzą i zapytał mnie o spotkanie. Chce się ze mną zobaczyć, bo ma nadzieję, że znów będziemy razem. Zapytałam go, od jak dawna myślał o tym, by się do mnie odezwać? Odpowiedział, że od dawna, ale po tym, co zrobił nie miał na to odwagi. Pozwolił mi odejść- ot co zrobił.
"Nie wchodź dwa razy do tej samej rzeki"- jest takie słynne powiedzenie. Ale obok niego funkcjonuje również: "stara miłość nie rdzewieje" i "pewne rzeczy docenia się dopiero wtedy, gdy się je straci". To ostatnie usłyszałam przez telefon od Włóczykija łącznie ze słowami, że popełnił błąd i bardzo tego żałuje.
I jak zwykle w tak trudnych sprawach są dwie strony medalu. Jedna to fakt, że było nam dobrze; praktycznie wcale się nie kłóciliśmy a z zewnątrz wiele razy słyszeliśmy, że świetnie razem wyglądamy. Zależało mi na nim, Włóczykij jednak spieprzył sprawę, a dziś jest pewien na sto procent, że źle zrobił. Człowiek nie jest idealny i popełnia błędy. Wiem o tym doskonale, bo kiedyś popełniłam podobny. Prosiłam wtedy o wybaczenie, jednak drugiej szansy nie dostałam. Bóg jeden wie, jak strasznie się czułam i jak byłam pewna, że wiele mnie to nauczyło, ale cóż- pozostało mi jedynie się z tym wszystkim pogodzić.
Druga strona medalu: do dziś pamiętam, jak bardzo mnie zranił. Był ze mną cztery miesiące, a przez tydzień potrafił nie odbierać moich telefonów, ignorować fakt, że się martwię, a nawet odrzucać moje połączenia. Strasznie to przeżyłam, bo od najgorszej prawdy mówionej wprost, boleśniejsza jest tylko ignorancja.
Powiedziałam mu, że zastanowię się nad spotkaniem. Pewnie nic nowego nie wymyślę, tylko zaufam dewizie "niech się dzieje co chce, czas pokaże", no ale póki co ma jeszcze dziś zadzwonić. Nie pisałam nic o tym, że na pewno mu się nie rzucę na szyję, że musi się naprawdę bardzo postarać i że wiele rzeczy zależy teraz od niego, bo to akurat jest oczywiste. Czyżbym w takim razie już podjęła decyzję? Jestem sama, a lada tydzień kolejna szkolna impreza, na którą już szykowałam się pójść w pojedynkę. Czy mam więc coś do stracenia? Oczywiście z pewnością nie rozum, bo wyjątkowo rozważna w tej sprawie na pewno będę.
Subskrybuj:
Posty (Atom)