Przerażające uczucie. Człowiek budzi się w środku nocy, nie może oddychać a żołądek podchodzi do gardła. Dobrze, że byłam na tyle zmęczona, by pomimo tego zasnąć.
Spędziłam dzisiejszą noc w klubie- w gronie trochę zapomnianych koleżanek. Strasznie mi się nie chciało wychodzić z domu, ale postanowiłam się zmusić. Wieczór bez szczególnych wrażeń: głośna muzyka, dużo ludzi, bardziej i mniej normalni faceci, alkohol. Skąd więc ta panika nad ranem? Bo Aga, jedna z wczorajszych towarzyszek, która pochodzi z moich okolic i mieszka na stałe w Poznaniu, ma faceta. A jeszcze niedawno tak płakała i narzekała na swoją samotność- towarzyszka niedoli powiedziałabym. Pozostałe "koleżanki" facetów nie mają, ale..mają po 20 lat. A ja 32 i wciąż jestem sama. Pustka, przerażająca pustka.
Tak wiem, wiele przede mną, jeszcze się wszystko może zdarzyć. I nie ironizuję. Tylko..jeśli nie zmienię swojego nastawienia i postępowania to sama sobie zasłużę na dokuczliwą i permanentną samotność. Nie wiem, czy byłabym w stanie to znieść- ale to już inna historia. Najważniejszy wniosek na dziś to taki, że sama sobie jestem winna. Sama z własnej woli zamknęłam się w czterech ścianach. Nie w tym tygodniu, nie miesiąc temu, ale jakieś kilka lat temu. Mój świat i moje zabawki. Bo przecież ileż razy rezygnowałam z wyjścia do ludzi, by zaszyć się w domu i zająć czytaniem, oglądaniem, pracą- czyli tym, co zawsze było albo ważniejsze albo przyjemniejsze. Z jednej strony lubię dobrze wyglądać, ale z drugiej już od dawna jestem niechętna na spojrzenia obcych. Nawet do sklepu z tego powodu nie wychodzę, bo przecież ktoś mógłby mnie zobaczyć a na bóstwo w takich sytuacjach zrobiona nie jestem. Pokochałam swój fotel, swoje łóżko i wszystko to, co jest w obrębie kilku metrów od nich. I oczywiście często zasunięte żaluzje. Bo przecież ktoś mógłby zobaczyć, że jestem i nalegać na wyjście.
Mój dom, do którego tak szybko biegnę z pracy, zmienił się z bezpiecznej przystani w więzienie. I to tylko i wyłącznie przeze mnie. Uciekłam od ludzi. Zaszyłam się, schowałam, odwróciłam plecami. Moje zainteresowania ograniczyły się do tego, co mam pod ręką, a marzenia poza tym bardzo oddaliły. Przestałam się śmiać i zarażać energią. Wypełniła mnie gorycz i złość- na wszystko i wszystkich.
Muszę coś z tym zrobić, bo to się naprawdę źle skończy... I nawet już nie chodzi o poznanie kogoś, co po prostu o zwyczajne wyjście do ludzi. Nikt do mnie nie przyjdzie, jeśli ja się zamknę.
Dziś zrobiłam mały, ale jakże ważny dla mnie pierwszy krok. Wybrałam się na przejażdżkę rowerem. Już krótka rozmowa z napotkanym osobami dała mi iskierkę nadziei, że może być lepiej. Bo niestety, ale zrobiło się źle. Smutno, przygnębiająco, nerwowo a nawet depresyjnie. Chcę z tego wyjść i muszę.
Na teraz- codzienny rowerek a na niebawem odświeżenie relacji ze znajomymi. I oczywiście spełnianie marzeń :-)
Czasem w życiu tak bywa, że jesteśmy wszędzie i sprawia nam to przyjemność, ale potem przychodzi czas kiedy zamykamy się we własnym świecie- zupełnie innym nieznanym i przyzwyczajamy się do tego, a to jest najgorsze. Trzeba wychodzić do ludzi, uśmiechać się- nawet czasem przez łzy a dobra energia wraca do nas szybciej niż myślimy i całkiem niespodziewanie znów jesteśmy duszą towarzystwa. Życzę Ci wytrwałości w otwieraniu się na innych i na samą siebie. Pozdrawiam cienie i blaski
OdpowiedzUsuńUśmiechanie przez łzy dobijało mnie najbardziej....chciałabym się wreszcie uśmiechać szczerze- bez ukrytej goryczy w środku. Do tego właśnie dążę, o tym marzę..:-)
Usuńja czytając Cię od jakiegoś czasu właśnie odbierałam to tak,że się nie zamykasz,że często gdzieś bywasz,poznajesz nowych ludzi,chodzisz na imprezy. zdziwiłaś mnie tym postem. chociaż wiadomo,że piszemy tu tylko o jakiejś cząstce naszego życia,może stąd to mylne wrażenie... w każdym razie rozumiem,o czym mówisz,bo ja też bardzo się zamykam,rzadko widuję się ze znajomymi,najlepiej czuję się w domu i wiem,że to błąd. w zasadzie moje bywanie gdziekolwiek najczęściej inicjuje mój narzeczony,który lubi wypady ze znajomymi na piwo,na imprezę,więc czasami gdzieś tam wychodzimy. godzę się na to,bo wiem,że trzeba się spotykać z ludźmi,gadać,śmiać się,napić się,wyluzować. i odkryłam,że naprawdę sprawia mi to przyjemność. poza tym uwielbiam teatr,więc sama sobie stawiam za cel być przynajmniej na jednym spektaklu miesięcznie. najważniejsze,to uświadomić sobie problem i chcieć coś zmieni,chcieć go pokonać. jesteś na najlepszej drodze,trzymam mocno kciuki! :)
OdpowiedzUsuńMoje ostatnie posty rzeczywiście mówiły przede wszystkim o widywaniu się z ludźmi i wybywaniu gdzieś. Niestety muszę przyznać, że te posty pojawiające się średnio raz na miesiąc, tyczyły się wypadu, który tylko i wyłącznie się wtedy zdarzał...tryskałam energią i chciałam się podzielić nią na blogu. W momentach ponownego zamknięcia nie chciałam z nikim rozmawiać...nawet z Wami tutaj...
OdpowiedzUsuńDziękuję za trzymanie kciuków, na pewno mi się to przyda :)
ja myślę,że czasami dobrze jest to zamknięcie też "wypisać". mi to zwykle pomaga.
Usuń