piątek, 14 września 2012

49. ironia losu

     Było dobrze i zapowiadało się, że będzie tylko lepiej. W niedzielę tydzień temu, rozmawiając wieczorem przesłaliśmy wzajemne buziaki, życzyliśmy miłego poniedziałku i w kwiecistym, przyjemnym nastroju pożegnaliśmy się słowami: "do usłyszenia".
     Ciszą w poniedziałek się nie zdziwiłam, bo przecież kto powiedział, że musimy codziennie ze sobą rozmawiać? Ciszę we wtorek zauważyłam, a w środę z jej powodu spanikowałam. Zaczęłam się bać, że coś się stało. Pisałam sms-y, dzwoniłam.. bez odzewu. Bóg jeden wie, jakie myśli krążyły wtedy po mojej głowie; a może ktoś umarł w rodzinie, a może wypadek... wiedziałam, że zdarza mu się z tym gipsem jeździć samochodem, więc naprawdę wszystkiego się spodziewałam.
     Odrzucanie moich połączeń w czwartek sprawiło, że po raz pierwszy, zwijając się z bólu na dywanie gorzko zapłakałam. Dochodziły do mnie jeszcze skrawki myśli o ukradzionym telefonie, ale już coraz rzadziej przebijały się przez racjonalne i przykre przypuszczenia o celowym działaniu z jego strony... Nie chciałam wierzyć, że mógłby być wobec mnie tak okrutny, ale po tylu dniach milczenia musiałam to wreszcie wziąć pod uwagę. Zebrałam się w sobie i zagroziłam, że jeśli to milczenie się nie skończy to do niego przyjadę i osobiście zapytam, co się stało. I nie przejmowałam się odległością 100 km, czy też faktem bycia tam zaledwie jeden raz; byłam wystarczająco zmotywowana, żeby nie zwracać uwagi na te przeszkody. Dostałam odpowiedź: "cześć, zadzwonię za godzinkę". Czekałam "godzinkę", kolejny wieczór i kolejny dzień. Ponowiłam groźbę przyjazdu i wreszcie odebrał telefon.
     Nasza rozmowa trwała kilka godzin. Ja uparcie pytałam o to, co się stało, a on chciał wiedzieć jak w pracy, co porabiałam itp. bzdury. Za każdym razem zmieniał temat. Do celowego milczenia przyznał się od razu, ale dopiero potem wyjawił powód. Najpierw było coś o chęci odpoczynku, pobycia w samotności (cały dzień siedzi sam z tym cholernym gipsem i nagle mu tego zabrakło??), a potem padło wreszcie to konkretne, pamiętliwe dla mnie zdanie: "zależy mi na Tobie, ale... jest jakaś luka".
     Byłam w szoku. Facet, który wiele razy mnie zatrzymywał, gdy irytowałam się jego zachowaniem; facet, który na moje wahania i słowa o rozstaniu reagował mówiąc: "ja Ci na to nie pozwolę, nie mów tak brzydko"; ten sam facet mówi mi teraz, że jest jakaś luka???! Szybko po tym stwierdzeniu nakazał mi niczym się nie przejmować. Twierdził uparcie, że to wszystko przez tę nogę i siedzenie w czterech ścianach, że na pewno to minie i póki co najlepszym wyjściem będzie całą tę sytuację przeczekać aż do zdjęcia gipsu. A ja.. no cóż.. Nic tak kiepsko nie wpływa na moje samopoczucie jak niepewność. Nie muszę otrzymywać dobrych wiadomości, mogą być one złe, ale najważniejsze, żeby były jakieś, bo ich brak sprawia, że wariuję... To główny powód, dla którego nigdy nie godzę się na jakiekolwiek czekanie. A co z powodami jeszcze ważniejszymi? Krótko zwięźle i na temat: jestem dobrą, wartościową kobietą i zasługuję na mężczyznę, który skoczy za mną w ogień, a nie na takiego, który mnie od siebie odsuwa, by zastanawiać się nad jakąś cholerną "luką". Królewicz ma w ciszy i spokoju wymyślać, co jest nie tak, a ja jak grzeczna przykładna kobietka mam cierpliwie czekać- NIE MA MOWY.  Nie ta głupia kobieta i nie ten słaby charakter.
     Zakończyłam, usypiając jego czujność, jak gdyby nigdy nic rozmowę, a na drugi dzień do niego pojechałam. I nie po to, by tracić czas na dyskusje i gdybania. Pojechałam tam, by rozwiązać jego "dylematy"; pojechałam, by mu powiedzieć, że odchodzę.
     Bóg jeden wie jak drżałam i jak waliło mi serce, gdy byłam zaledwie pareset metrów od jego domu. Otworzyła mi jego mama i od razu "osaczyła" kawusią, ciasteczkami itp. uprzejmościami. Włóczykij na chwilę pojechał do pracy. Nie musiałam długo czekać, po 15 minutach wszedł o kulach do domu. Był zaskoczony, ale uśmiechnięty. Chciałam szybko zakończyć całą sprawę i jeszcze szybciej wrócić do domu, ale przy jego mamie nie do końca to było możliwe. Wypytywała mnie o wiele spraw, poruszała różne tematy i nie wierzyła, gdy mówiłam, że przyjechałam tylko na chwilę.
     W końcu, po 45 minutach uprzejmości i rozmów o wszystkim i o niczym, udało mi się z nim porozmawiać w cztery oczy. Zaczęłam konkretnym pytaniem: czy chce ze mną być? Albo zaczepiał albo żartował migając się jednocześnie od konkretnej odpowiedzi. W końcu powiedział, że na pewno chce i obiecał, że ta nieprzyjemna sytuacja już się nie powtórzy. Czy mu uwierzyłam? Oczywiście, że nie, ale jednocześnie się zorientowałam, że całej sprawy nie da się wyjaśnić i rozwiązać w parę minut. Prosił bym została. Nagle zrezygnował ze wszystkich planów, zagroził, że mnie nie wypuści z pokoju a ja ostatecznie się zgodziłam. Nie, nie wybaczyłam mu ani trochę; nawet przez myśl mi to nie przeszło. Chciałam być pod każdym względem spokojna dlatego postanowiłam zostać, by wybadać całą sytuację.
     Zdecydowałam na początek nie poruszać żadnych poważniejszych i problemowych tematów. Obserwowałam go. Nie przytulałam, nie dotykałam; zwracałam uwagę przede wszystkim na jego zachowanie wobec mojej osoby. I o dziwo wszystko pod tym względem było ok. Obejmował mnie, interesował się moimi potrzebami; pieszczotliwie zaczepiał w obecności mamy i brata, a gdy byliśmy bliżej bez przerwy się do mnie przytulał. Noc nie należała do specjalnie udanych, ale takie w życiu par również się zdarzają.
     Niedziela. Zbliżał się coraz bardziej czas mojego wyjazdu. Wiedziałam, że ta rozmowa musi się w końcu odbyć, ale ostatecznie nie mam zielonego pojęcia jakim cudem się zaczęła. Chciałam się zdrzemnąć, bo psychicznie i fizycznie byłam konkretnie zmęczona. Przyszedł na łóżko, przytulił się i w końcu się wszystko rozwinęło... Było zauroczenie, ale nie ma zakochania. "Luka" to miejsce pomiędzy tymi dwoma pojęciami.
     Do tej pory nie mogę wyjść ze zdziwienia, jak ja mądra i rozsądna kobieta nie domyśliłam się tak banalnej sprawy?? Zależy mi na Tobie, ale... Cię nie kocham. Przecież to było tak cholernie proste! Nie powiedział mi tego w tak konkretny sposób, ale w końcu wyczytałam to między wierszami. Mówił o problemie zakochania się, o tym, że wcale nie znaczy, że to się nie stanie...itd. itp. A ja co na to? Podniosłam się z łóżka i ze łzami w oczach oznajmiłam mu, że to koniec. Powiedziałam mu, że już nie musi się niczym martwić ani zastanawiać, bo od niego odchodzę. Zasługuję na mężczyznę, który pójdzie za mną z zamkniętymi oczami, a nie na takiego, który mając je otwarte wciąż myli drogę...
     Nie chciał mnie puścić do domu. Powiedział, że się na to nie zgadza i że na pewno po zdjęciu gipsu wszystko wróci do normy. Miał łzy w oczach i nawet go rzekomo zabolało serce, ale dla mnie to już nie miało większego znaczenia. Kwestia "docenisz coś, dopiero jak to stracisz" również była poruszana. Bał się takiej sytuacji i pewnie dlatego do samego końca nie zgadzał się z moją decyzją. Mówił, że po zdjęciu gipsu na pewno do mnie przyjedzie. Odpowiedziałam, że nie chcę by dzwonił i by kiedykolwiek próbował się ze mną spotkać, ale on mnie kompletnie nie słuchał. Bez przerwy powtarzał, że wszystko się ułoży i że wciąż jesteśmy razem, a moje ostatnie słowo "żegnaj" całkowicie zignorował.
     Z trudem pobrałam moje rzeczy (łącznie ze zdjęciem z jego portfela) i wreszcie wyruszyłam w drogę powrotną. I tak jak przypuszczałam poczułam się zdecydowanie lepiej, bo już wiedziałam na czym stoję. Nikt nie powiedział, że musimy się w sobie zakochiwać od pierwszego wejrzenia. Może to nastąpić po tygodniach, miesiącach a nawet latach. Wszystko jednak pod warunkiem, że ani razu nam się wcześniej nie zdarzą z tego powodu jakiekolwiek dylematy. Problem nie polega na tym, że on nie potrafi się zakochać; nie jestem tą kobietą- ot cała filozofia. I mimo tej straconej pozycji nie boję się tego stwierdzić.
     Usłyszałam od mamy, że jeśli zadzwoni to chociażby w ramach kultury osobistej powinnam odebrać. Prawie cały tydzień mnie ignorował. Nie odpisywał na sms-y, nie odbierał telefonów i w dupie miał fakt, że się strasznie martwię, a ja miałabym w odpowiedzi na to "kulturalnie reagować" ??? Zresztą... wcale się nie zdziwię jeśli to się w ogóle nie stanie. Słomiany zapał rzecz ludzka i bardzo prawdopodobne, że po kilku dniach samotności polubi ten stan rzeczy i odetchnie z ulgą stwierdzając: "problem z głowy". Czwarty dzień się nie odzywa, więc nad czym ja się tu w ogóle zastanawiam... W poniedziałek zdejmują mu gips. Druga opcja jest taka, że obecnie wyczekuje przede wszystkim na ten moment, ale szczerze- to również mam już głęboko w dupie.
      Jestem teraz spokojniejsza, ale czy czuję się idealnie? Oczywiście, że nie. Jest czas na szczęście, cierpienie i obojętność. Obecnie jestem między tym drugim a ostatnim. Mimo to jestem z siebie bardzo dumna. Przejechała 100 km, by zerwać z facetem i w ten sposób pokazać mu, że jest zbyt wartościowa, by pozwolić komukolwiek na takie traktowanie. Myślę jednak również o wspólnych szczęśliwych chwilach i nie mogę się nadziwić, ile razy życie jest w stanie kopnąć człowieka w tyłek... W niecałe dwa tygodnie straciłam kilka kilogramów i chyba połowę włosów. Pamiętam, jak się dziwiłam, gdy moja kuzynka z powodu problemów z mężem prawie wyłysiała, a teraz sama jestem w szoku, że mnie samą taka fizyczna ujma spotyka. Pewnie to przez szampon, więc nie będę panikować.
     Jestem mądrą, wykształconą i atrakcyjną kobietą, więc dlaczego się martwię? Bo mam 30 lat, bo nie mam siły, bo nie wiem na ile jeszcze mi ta ładna regułka wystarczy.
     Prawdziwa ironia losu... Piosenka Alanis Morisette, "podrzucona" mi przypadkiem przez Infatuation-junkie trafia w sedno mojego obecnego nastroju:


 Staruszek skończył dziewięćdziesiąt osiem lat
Wygrał na loterii i zmarł natępnego dnia
To jak czarna mucha w kieliszku Chardonnay
To jak wyrok śmierci cofnięty o dwie minuty za późno
Czyż to nie ironia? Nie sądzisz?

Ref.
To jak deszcz w dzień twojego ślubu
Jak darmowa przejażdżka opłacona z góry
Jak dobra rada, której nie posłuchałaś
Bo kto by pomyślał... że się przyda

Pan 'Ostrozny' bał sie latać
Spakował walizkę i pożegnał się z dziećmi
Całe swe cholerne zycie czekał na tą podróż
A gdy samolot spadał w dół pomyślał:
"Czyż to nie miłe...?"
Czyż to nie ironia? Nie sądzisz?

Ref.
To jak deszcz w dzień twojego ślubu
Jak darmowa przejażdżka opłacona z góry
Jak dobra rada, której nie posłuchałaś
Bo kto by pomyślał... że się przyda

Życie w zabawny sposób przyczaja się na ciebie
Gdy myślisz, że wszystko jest ok, że wszystko idzie dobrze
Życie w zabawny sposób pomoże ci
Gdy myślisz, że wszystko idzie źle, że wszystko
Wybucha ci w twarz

Korek na mieście, gdy już jesteś spóźniona
I zakaz palenia podczas twojej przerwy na papierosa
To jak dziesięć tysięcy łyżeczek gdy potrzebujesz tylko noża
Jak spotkanie z mężczyzną moich marzeń
A potem poznanie jego pięknej żony
Czyż to nie ironia? Nie sądzisz?
Trochę zbyt ironiczne? Tak myślę...

Ref.
To jak deszcz w dzień twojego ślubu
Jak darmowa przejażdżka opłacona z góry
Jak dobra rada, której nie posłuchałaś
Bo kto by pomyślał... że się przyda

Życie w zabawny sposób przyczaja się na ciebie
Gdy myślisz, że wszystko jest ok, że wszystko idzie dobrze
Wybucha ci w twarz

     Dodałabym zwrotkę: "Z wieloma próbowałaś być i z wieloma być lubiłaś, ale ich nie kochałaś. Gdy spotkałaś wreszcie na swej drodze tego, którego mogłabyś takim uczuciem obdarzyć, to tym razem on się "odwdzięczył" dobrze Ci znanym ALE. Czyż to nie ironia? Nie sądzisz?"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz