Zamiar rozpoczęcia studiów podyplomowych zakwitł w mojej głowie już dawno, bo w sumie rok temu. Chociaż.. gdybym miała być precyzyjna to już po studiach magisterskich, ale po "odradzaniu" z różnych stron i uzasadnieniu bezcelowości tego zamiaru ze strony najważniejszej, bo dyrektorskiej, w końcu się na to nie zdecydowałam. Dlaczego po tylu latach nie tylko wróciłam, ale ów temat w jednej trzeciej, jak na razie, zrealizowałam ? Bo dyrektorską głowę nagle oświeciło i stwierdziła, że muszę. Nieważne, że półtorej etatu, wieczorówka i bez studiów śladowe ilości życia prywatnego. Mam się zaprzeć, zapłakać z zapracowania i zasmarkać z natłoku obowiązków, ale iść i koniec. Takie realia pracy "pod kimś". Kojarzy mi się to z siedzeniem W muszli klozetowej, ale może tak drastyczne i śmierdzące metafory dla zdrowia własnego żołądka pominę.
Złożyłam papiery w dwóch większych miastach. W jednym, niestety bliższym i bardziej mi znanym, kierunku z braku chętnych nie otworzono (o obecnym kryzysie polskich uczelni możliwe, że też w swoim czasie napiszę). Zostało drugie- moje osobiste, wojewódzkie, ale kompletnie obce i z nikłego doświadczenia niezbyt przyjazne. I to pierwsza przyczyna stresu przed listopadowym dziewiczym zjazdem. Nie znałam miasta, ulic, nawet wyglądu dworca autobusowego (!). Druga: nie znałam tam nikogo i wybrałam się w to miejsce kompletnie sama. Sama i zmęczona, bo pierwszy zjazd odbył się nazajutrz po szkolnej wycieczce do Krakowa, której byłam organizatorem, a która się zakończyła o północy. Cztery godziny snu i szuru do Łodzi na zajęcia do 20.. Oj miałam mały maraton. Trwał jednak zdecydowanie dłużej niż stres, który minął po dziesięciu minutach. Okazało się bowiem, że moja grupa jest nie tylko sympatyczna, ale i też z osobą z moich okolic :) Wyobraźcie sobie, że jeszcze ani razu nie "tułałam się" godzinami autobusem, nie maszerowałam na uczelnię z dalekiego przystanku i nie nocowałam już od piątku (z racji braku porannych sobotnich połączeń), bo cały czas jeżdżę z chłopakiem, który mnie ze sobą zabiera :) Dziś nawet tam nie nocuję, tylko wracam codziennie a mi, urodzonej domatorce jest to naprawdę na rękę.
Nowa sympatyczna koleżanka to jeszcze jeden plus mojego studiowania. I o dziwo, to ona pierwsza do mnie podeszła i się przysiadła, bo szczerze mówiąc to zazwyczaj ja jestem specjalistką w takich gestach- przynajmniej czasami ;) Ma na imię Marta i oprócz wzajemnego wspierania się na zajęciach również mnie inspiruje. To bardzo elegancka, zadbana i inteligentna dziewczyna, która mnie swą osobą motywuje do tego, by również sprawiać takie wrażenie. Ostatnio nawet zauważyłam, że na tych zjazdach wyglądam czasem lepiej niż w ciągu tygodnia. Przełożymy to na okrągły tydzień i będzie idealnie :) Słyszałam, że swój swego z tłumu wybierze, więc sympatia Marty również mnie z leksza zaszczyciła ;)
W ostatni weekend miałam egzaminy. Grypę również, ale na szczęście jakoś dałam radę. Obecnie cieszę się miesięczną przerwą semestralną i jednocześnie nie mogę się doczekać kolejnego zjazdu. Jest zabawnie, sympatycznie i coraz bliżej finału; im szybciej ten "papierek" będę miała w ręku tym lepiej. Trzy semestry- damy radę. W końcu nie ja pierwsza i nie ostatnia ;)
Trzy miesiące, to pikuś. Dasz radę! A z miłym towarzystwem, to już w w ogóle :-)
OdpowiedzUsuńCieszę się, że wróciłaś.