poniedziałek, 23 lutego 2009

3. to nie tak miało być

     Nie miałam siedzieć w tych czterech brudnych ścianach, otoczona prl- owskimi meblami, z permanentnym widokiem nadopiekuńczej i, co za tym idzie, irytującej matki. Nie miałam się wpatrywać w szary pejzaż za oknem, z wciąż gorącą nadzieją, że kiedyś uda mi się go zmienić. Wreszcie nie potrzebowałabym i nie miałam trzymać się kurczowo monitora laptopa, szukając towarzystwa potrzebnych mi światów i dusz, wylewając myśli w otchłań nieskończonej Nibylandii. Bo to nie tak miało być.
     Miałam karmić zawodowe ambicje i z energią zdobywać kolejne szczeble drabiny celów; spełniać od dawna szufladkowane marzenia i udowadniać entuzjazmem swą samorealizację. Miałam dopieszczać ciało, zmysły i każdy element swej kobiecości, by móc, nasycona spełnieniem, wtulać się w Jego ramię. Chwytać wielkie rzeczy i cieszyć drobnostkami- to właśnie miałam robić, by móc wreszcie oznajmić, że jestem w pełni szczęśliwa.
     Studia.. co to był za wspaniały czas.. Pierwsze przyjaźnie, żarliwe miłości i pierwsze poważne decyzje. Szkoła ambicji, pokory, zawierzeń i nieufności jednocześnie. Gdybym wiedziała, co ma mi do zaoferowania ten obecny, prawdziwy świat- cieszyłabym się tamtym okresem dwa razy mocniej.
     Składanie podań o pracę nie należy do przyjemności. Obce miejsca, obcy ludzie i pełen ignorancji wyraz twarzy na widok mego CV: "Co z tego, że dwa kierunki z wyróżnieniem, skoro TAKIE." Miesiące pełne wyczekiwania i żarliwej, w większości rodzicielskiej nadziei: "Córka wróciła do domu. Daj Boże, by w nim została." Co z tego, że na zastępstwo, ważne, że to OFERTA pierwszej pracy. "Będzie dobrze, razem jakoś sobie poradzimy. Teraz pracujesz i o tym myśl- pomartwimy się później co dalej"- brzmiał stale głos matczynego uczucia.
     Moja pierwsza praca po skończeniu studiów. Twarze świeżych, nieświadomych przyszłości ludzi, których radość przyciągała mnie niczym magnes. Z dziennikiem w ręku, kluczem do sali szła "nowa pani"- wyczerpana i szczęśliwa jednocześnie z powodu niemalejącej satysfakcjhttp://blog.onet.pl/admin_pisz.html?n=1i. Dzieliłam się nimi swą wiedzą, oceniałam, dawałam reprymendy, pochwały; razem z nimi smuciłam i razem śmiałam do łez. Boże, jak ja kochałam tę pracę. Umowa zamiast kończyć, z każdym dniem się przedłużała. Małe światełko w tunelu zmieniło się w żarzącą lampę: "On odchodzi na emeryturę, przecież to oczywiste, że zostaniesz tu na stałe."
     Nigdy w życiu nie dostałam obuchem w łeb, ale kiedyś musi być ten pierwszy raz. Zaczęło się od plotki o zatrudnieniu kogoś na moje miejsce: "No ale przecież to nie może być prawda. Ty zasługujesz na stałą ofertę. Tak ciężko cały rok pracowałaś." "Widzę Panią na stanowisku w szkole podstawowej. Niech mnie Pani zrozumie- ja tu potrzebuję mężczyzny"- usłyszałam wyrok uzurpatorskiego dyrektora. Zatrudnią nauczyciela z czteroletnim, gimnazjalnym doświadczeniem. Syn najlepszego przyjaciela dyrka.. i wszystko jasne. Głupia, nic nie znacząca w świecie "wtyk i znajomości" koza myślała, że spełni się jej największe marzenie. Rozpacz w sercu i rozpacz w domu. Odwróciłam się plecami do tak cennego mi miejsca i ruszyłam dalej- nie miałam innego wyjścia.
     Minął już prawie rok od tamtego zdarzenia. Kolejna szkoła i kolejne zastępstwo. Tym razem jasno wytyczona jego końcowa granica. Od kilku tygodni posiadam przywilej "zajmowania się niczym". Myślałam, że podpisywanie listy w Urzędzie Pracy będzie bardziej przygnębiające. To chyba już przyszła ta zgodna na wszystko obojętność. Obojętne dyplomy ukończenia studiów, obojętna biurokracja i pajęczyny ludzkich koligacji. Obojętna, "walcząca o przyszłość dla swej młodzieży" Polska. Ostatni etap rozczarowania i rozgoryczenia jednocześnie.
     Tak, myślałam o wyjeździe. Nigdy nie myślałam o nim tak intensywnie jak dziś. Wyczekuję szansy nowego początku i niecierpliwię z powodu chwiejnej światowej gospodarki. Dobija mnie obecna bezczynność i ekscytuje możliwość jej przerwania. Jednak na samą myśl o pakowaniu walizek już tęsknię.. Nienawidzę paradoksów. Nienawidzę niepewności jutra, strachu przed nieznanym i jakichkolwiek życiowych przymusów. Nienawidzę nie móc decydować o swej przyszłości. I naprawdę nie wiem kogo mam za to wszystko obwiniać, bo to przecież nie tak miało być.

CYTAT NA DZIŚ:
TYLKO PRACA DAJE OKAZJĘ ODKRYĆ NAM NAS SAMYCH, POKAZAĆ TO, CZYM NAPRAWDĘ JESTEŚMY, A NIE TYLKO TO, NA CO WYGLĄDAMY- joseph conrad

czwartek, 19 lutego 2009

2. nie krytykujcie walentynek

     Minęły walentynki. Dla jednych to ciepłe wspomnienie z towarzyszącym mu romantycznym westchnieniem, a dla drugich wielka ulga i jednocześnie święty spokój.
     Wariant numer jeden: "Ach, co to był za przepiękny wieczór. Mój Misio Pysio (najwspanialszy na świecie) obdarował mnie bajecznym bukietem i zaprosił do kina. Obejrzeliśmy super- romantyczny film i razem z Misiem Pysiem (najwspanialszym na świecie) wybraliśmy się na krótki spacer. Wróciliśmy potem do mnie, by móc, otulając się wzajemnym ciepłem, zasnąć u swego boku. To były najcudowniejsze walentynki w moim życiu. A wszystko dzięki Misiowi Pysiowi (najwspanialszemu na świecie)."
     Wariant numer dwa: "Kolejny zjeb... dzień. Nawet cholerny tydzień. Wszędzie kwiatuszki, serduszka, cały świat obsrany na czerwono. Czerwone wystawy, czerwone szminki i mój czerwony mózg na ścianie. I te zauroczone sobą gęby- są najgorsze. Trzymają się za rączki, wpatrują iskierkowym wzrokiem i z komercyjnym współczuciem pytają: "A Ty znowu taka sama w walentynki? Biedactwo... ale nie martw się- na pewno ktoś Cię kiedyś zechce." Jestem niezależną singielką z wyboru (!!!!!), więc wasz wzrok i litość mam w dupie!!! Spędzę ten wieczór sama i na pewno będzie sto razy lepszy niż milion waszych!!! Niech żyją ANTYWALENTYNKI! "
     I tak oto wygląda klasyczny przykład "szufladkowania". Bo przecież kto powiedział, że tego dnia możemy być wyłącznie "przecudownie" zakochani lub singlowo skwaszeni?
     Ja sobotni wieczór spędziłam tak, że najprawdopodobniej nie będę go pamiętać. I to jest właśnie mój ideał wspólnego "walentynkowania". Parę dni wcześniej Luby dostał zakaz kupowania z tej okazji czegokolwiek. To żadne rodzinne święto, czy indywidualne, więc, walcząc z wirem komercji, postawiłam taki właśnie warunek. Czerwone wino, czerwone paznokcie i czerwone stringi to maksymalnie dopuszczalna wersja walentynek w moim wydaniu:) Luby poczęstował mnie trunkiem, a ja, by było zabawnie i niebanalnie, zaprosiłam do towarzystwa naszych dwóch znajomych- singli. Po paru głębszych cała czwórka zgodnie wyznawała sobie miłość i w takim oto porywie namiętności postanowiliśmy się wybrać do klubu. W klubie, jak to w klubie: trochę tu, trochę tam i grzecznie, o przyzwoitej porze, ruszyliśmy gęsiego do domu.
     Można? Można! Zero zniesmaczenia, przesłodzenia i co tam jeszcze dodacie. I niech nikt nie waży się mówić, że piszę tak, bo nie jestem sama. W tym roku byłam z Lubym, ale poprzednie trzy spędziłam zdana wyłącznie na siebie, więc, wbrew pozorom, singlowanie to mój chleb powszedni. To jak spędzacie ten dzień zależy tylko i wyłącznie od was, więc proszę- nie krytykujcie walentynek. Nie mówcie, że to głupota kochać się raz w roku, gdy w pozostałe dni potrafimy się zachowywać jak obcy ludzie. Bo czy jesteście pewni, że to dotyczy każdej pary? Czy w ten sposób chcecie szufladkować wszystkie przejawy miłości? Wierzę, że nie, bo wystarczy jeden prosty przykład... jeśli wyszliście w sobotę na zakupy, jeśli odwiedziliście sklep z biżuterią i jeśli się natknęliście, podobnie jak ja, na tłumy mężczyzn wybierających prezent dla swej ukochanej... na ich przejęte i zestresowane ceną twarze i na ten przepiękny uśmiech kryjący wyobrażenie wdzięczności swej partnerki za podarunek, jeśli to wszystko zauważyliście i doceniliście- z pewnością poprzecie moje zdanie. Walentynki nie są złe, więc naprawdę nie widzę powodu, by je takimi nazywać.

CYTAT NA DZIŚ:
NAJWAŻNIEJSZYM PRZYWILEJEM NASZEGO ŻYCIA JEST WYŁĄCZNOŚĆ W JEGO KSZTAŁTOWANIU

wtorek, 17 lutego 2009

1. nie lubię wstępów

   Nie umiem pisać wstępów. Właściwą część pracy maturalnej, zwanej rozwinięciem, pisałam dwie godziny. Zakończenie- pod wpływem nawiedzającego mnie od czasu do czasu natchnienia- powstało w dwadzieścia minut. Nad wstępem dyszałam półtorej godziny:/ Pokreślone, chwiejne literki (nie nie, ręka mi nie drżała ze strachu tylko z głodu), ale w ostateczności udało mi się wreszcie coś spłodzić. Tak- należy się poprawka: nie lubię pisać wstępów.
     Dzięki Bogu chyba się samo zrobiło.
     Pytanie: skąd pomysł na pisanie bloga byłoby wyjątkowo banalne. Na samym onecie jest ponad półtora miliona piszących (lub starających się pisać), więc nie jest absurdalnym fakt, że niektórzy nie mają ku temu znaczących powodów. Ja i należę do takich osób i wręcz przeciwnie. Piszę bloga z powodu własnej, niepohamowanej i niezaspokojonej potrzeby. A to powód w sumie żaden. A przynajmniej żaden konkretny. Permanentna potrzeba monologowania w przestrzeń w końcu przeważyła. Schowana w małym pokoiku, w niewielkim miasteczku, mówiąca od teraz nie tylko do siebie, ale i do całego świata- ciekawe i kuszące przeżycie. Współczesna forma samotności inaczej.
     "To jest już koniec, nie ma już nic".. Na szczęście (?) to tylko koniec postu- nie bloga. Na początek w zupełności wystarczy. Uwaga, teraz będzie autoreklama:
     Energiczna i sentymentalna, marudna i konkretna, inteligentna i banalna. Omiń mnie niepostrzeżenie lub, jeśli zechcesz, zostań i targnij od czasu do czasu za mój blond warkocz.