Nie miałam siedzieć w tych czterech brudnych ścianach, otoczona
prl- owskimi meblami, z permanentnym widokiem nadopiekuńczej i, co za
tym idzie, irytującej matki. Nie miałam się wpatrywać w szary pejzaż za
oknem, z wciąż gorącą nadzieją, że kiedyś uda mi się go zmienić.
Wreszcie nie potrzebowałabym i nie miałam trzymać się kurczowo monitora
laptopa, szukając towarzystwa potrzebnych mi światów i dusz, wylewając
myśli w otchłań nieskończonej Nibylandii. Bo to nie tak miało być.
Miałam karmić zawodowe ambicje i z energią zdobywać kolejne szczeble
drabiny celów; spełniać od dawna szufladkowane marzenia i udowadniać
entuzjazmem swą samorealizację. Miałam dopieszczać ciało, zmysły i
każdy element swej kobiecości, by móc, nasycona spełnieniem, wtulać się
w Jego ramię. Chwytać wielkie rzeczy i cieszyć drobnostkami- to
właśnie miałam robić, by móc wreszcie oznajmić, że jestem w pełni
szczęśliwa.
Studia.. co to był za wspaniały czas.. Pierwsze
przyjaźnie, żarliwe miłości i pierwsze poważne decyzje. Szkoła ambicji,
pokory, zawierzeń i nieufności jednocześnie. Gdybym wiedziała, co ma
mi do zaoferowania ten obecny, prawdziwy świat- cieszyłabym się tamtym
okresem dwa razy mocniej.
Składanie podań o pracę nie należy
do przyjemności. Obce miejsca, obcy ludzie i pełen ignorancji wyraz
twarzy na widok mego CV: "Co z tego, że dwa kierunki z wyróżnieniem,
skoro TAKIE." Miesiące pełne wyczekiwania i żarliwej, w większości
rodzicielskiej nadziei: "Córka wróciła do domu. Daj Boże, by w nim
została." Co z tego, że na zastępstwo, ważne, że to OFERTA pierwszej
pracy. "Będzie dobrze, razem jakoś sobie poradzimy. Teraz pracujesz i o
tym myśl- pomartwimy się później co dalej"- brzmiał stale głos
matczynego uczucia.
Moja pierwsza praca po skończeniu studiów.
Twarze świeżych, nieświadomych przyszłości ludzi, których radość
przyciągała mnie niczym magnes. Z dziennikiem w ręku, kluczem do sali
szła "nowa pani"- wyczerpana i szczęśliwa jednocześnie z powodu
niemalejącej satysfakcjhttp://blog.onet.pl/admin_pisz.html?n=1i.
Dzieliłam się nimi swą wiedzą, oceniałam, dawałam reprymendy, pochwały;
razem z nimi smuciłam i razem śmiałam do łez. Boże, jak ja kochałam tę
pracę. Umowa zamiast kończyć, z każdym dniem się przedłużała. Małe
światełko w tunelu zmieniło się w żarzącą lampę: "On odchodzi na
emeryturę, przecież to oczywiste, że zostaniesz tu na stałe."
Nigdy w życiu nie dostałam obuchem w łeb, ale kiedyś musi być ten
pierwszy raz. Zaczęło się od plotki o zatrudnieniu kogoś na moje
miejsce: "No ale przecież to nie może być prawda. Ty zasługujesz na
stałą ofertę. Tak ciężko cały rok pracowałaś." "Widzę Panią na
stanowisku w szkole podstawowej. Niech mnie Pani zrozumie- ja tu
potrzebuję mężczyzny"- usłyszałam wyrok uzurpatorskiego dyrektora.
Zatrudnią nauczyciela z czteroletnim, gimnazjalnym doświadczeniem. Syn
najlepszego przyjaciela dyrka.. i wszystko jasne. Głupia, nic nie
znacząca w świecie "wtyk i znajomości" koza myślała, że spełni się jej
największe marzenie. Rozpacz w sercu i rozpacz w domu. Odwróciłam się
plecami do tak cennego mi miejsca i ruszyłam dalej- nie miałam innego
wyjścia.
Minął już prawie rok od tamtego zdarzenia. Kolejna
szkoła i kolejne zastępstwo. Tym razem jasno wytyczona jego końcowa
granica. Od kilku tygodni posiadam przywilej "zajmowania się niczym".
Myślałam, że podpisywanie listy w Urzędzie Pracy będzie bardziej
przygnębiające. To chyba już przyszła ta zgodna na wszystko obojętność.
Obojętne dyplomy ukończenia studiów, obojętna biurokracja i pajęczyny
ludzkich koligacji. Obojętna, "walcząca o przyszłość dla swej młodzieży"
Polska. Ostatni etap rozczarowania i rozgoryczenia jednocześnie.
Tak, myślałam o wyjeździe. Nigdy nie myślałam o nim tak intensywnie
jak dziś. Wyczekuję szansy nowego początku i niecierpliwię z powodu
chwiejnej światowej gospodarki. Dobija mnie obecna bezczynność i
ekscytuje możliwość jej przerwania. Jednak na samą myśl o pakowaniu
walizek już tęsknię.. Nienawidzę paradoksów. Nienawidzę niepewności
jutra, strachu przed nieznanym i jakichkolwiek życiowych przymusów.
Nienawidzę nie móc decydować o swej przyszłości. I naprawdę nie wiem
kogo mam za to wszystko obwiniać, bo to przecież nie tak miało być.
CYTAT NA DZIŚ:
TYLKO
PRACA DAJE OKAZJĘ ODKRYĆ NAM NAS SAMYCH, POKAZAĆ TO, CZYM NAPRAWDĘ
JESTEŚMY, A NIE TYLKO TO, NA CO WYGLĄDAMY- joseph conrad
poniedziałek, 23 lutego 2009
czwartek, 19 lutego 2009
2. nie krytykujcie walentynek
Minęły walentynki. Dla jednych to ciepłe wspomnienie z
towarzyszącym mu romantycznym westchnieniem, a dla drugich wielka ulga i
jednocześnie święty spokój.
Wariant numer jeden: "Ach, co to był za przepiękny wieczór. Mój Misio Pysio (najwspanialszy na świecie) obdarował mnie bajecznym bukietem i zaprosił do kina. Obejrzeliśmy super- romantyczny film i razem z Misiem Pysiem (najwspanialszym na świecie) wybraliśmy się na krótki spacer. Wróciliśmy potem do mnie, by móc, otulając się wzajemnym ciepłem, zasnąć u swego boku. To były najcudowniejsze walentynki w moim życiu. A wszystko dzięki Misiowi Pysiowi (najwspanialszemu na świecie)."
Wariant numer dwa: "Kolejny zjeb... dzień. Nawet cholerny tydzień. Wszędzie kwiatuszki, serduszka, cały świat obsrany na czerwono. Czerwone wystawy, czerwone szminki i mój czerwony mózg na ścianie. I te zauroczone sobą gęby- są najgorsze. Trzymają się za rączki, wpatrują iskierkowym wzrokiem i z komercyjnym współczuciem pytają: "A Ty znowu taka sama w walentynki? Biedactwo... ale nie martw się- na pewno ktoś Cię kiedyś zechce." Jestem niezależną singielką z wyboru (!!!!!), więc wasz wzrok i litość mam w dupie!!! Spędzę ten wieczór sama i na pewno będzie sto razy lepszy niż milion waszych!!! Niech żyją ANTYWALENTYNKI! "
I tak oto wygląda klasyczny przykład "szufladkowania". Bo przecież kto powiedział, że tego dnia możemy być wyłącznie "przecudownie" zakochani lub singlowo skwaszeni?
Ja sobotni wieczór spędziłam tak, że najprawdopodobniej nie będę go pamiętać. I to jest właśnie mój ideał wspólnego "walentynkowania". Parę dni wcześniej Luby dostał zakaz kupowania z tej okazji czegokolwiek. To żadne rodzinne święto, czy indywidualne, więc, walcząc z wirem komercji, postawiłam taki właśnie warunek. Czerwone wino, czerwone paznokcie i czerwone stringi to maksymalnie dopuszczalna wersja walentynek w moim wydaniu:) Luby poczęstował mnie trunkiem, a ja, by było zabawnie i niebanalnie, zaprosiłam do towarzystwa naszych dwóch znajomych- singli. Po paru głębszych cała czwórka zgodnie wyznawała sobie miłość i w takim oto porywie namiętności postanowiliśmy się wybrać do klubu. W klubie, jak to w klubie: trochę tu, trochę tam i grzecznie, o przyzwoitej porze, ruszyliśmy gęsiego do domu.
Można? Można! Zero zniesmaczenia, przesłodzenia i co tam jeszcze dodacie. I niech nikt nie waży się mówić, że piszę tak, bo nie jestem sama. W tym roku byłam z Lubym, ale poprzednie trzy spędziłam zdana wyłącznie na siebie, więc, wbrew pozorom, singlowanie to mój chleb powszedni. To jak spędzacie ten dzień zależy tylko i wyłącznie od was, więc proszę- nie krytykujcie walentynek. Nie mówcie, że to głupota kochać się raz w roku, gdy w pozostałe dni potrafimy się zachowywać jak obcy ludzie. Bo czy jesteście pewni, że to dotyczy każdej pary? Czy w ten sposób chcecie szufladkować wszystkie przejawy miłości? Wierzę, że nie, bo wystarczy jeden prosty przykład... jeśli wyszliście w sobotę na zakupy, jeśli odwiedziliście sklep z biżuterią i jeśli się natknęliście, podobnie jak ja, na tłumy mężczyzn wybierających prezent dla swej ukochanej... na ich przejęte i zestresowane ceną twarze i na ten przepiękny uśmiech kryjący wyobrażenie wdzięczności swej partnerki za podarunek, jeśli to wszystko zauważyliście i doceniliście- z pewnością poprzecie moje zdanie. Walentynki nie są złe, więc naprawdę nie widzę powodu, by je takimi nazywać.
CYTAT NA DZIŚ:
NAJWAŻNIEJSZYM PRZYWILEJEM NASZEGO ŻYCIA JEST WYŁĄCZNOŚĆ W JEGO KSZTAŁTOWANIU
Wariant numer jeden: "Ach, co to był za przepiękny wieczór. Mój Misio Pysio (najwspanialszy na świecie) obdarował mnie bajecznym bukietem i zaprosił do kina. Obejrzeliśmy super- romantyczny film i razem z Misiem Pysiem (najwspanialszym na świecie) wybraliśmy się na krótki spacer. Wróciliśmy potem do mnie, by móc, otulając się wzajemnym ciepłem, zasnąć u swego boku. To były najcudowniejsze walentynki w moim życiu. A wszystko dzięki Misiowi Pysiowi (najwspanialszemu na świecie)."
Wariant numer dwa: "Kolejny zjeb... dzień. Nawet cholerny tydzień. Wszędzie kwiatuszki, serduszka, cały świat obsrany na czerwono. Czerwone wystawy, czerwone szminki i mój czerwony mózg na ścianie. I te zauroczone sobą gęby- są najgorsze. Trzymają się za rączki, wpatrują iskierkowym wzrokiem i z komercyjnym współczuciem pytają: "A Ty znowu taka sama w walentynki? Biedactwo... ale nie martw się- na pewno ktoś Cię kiedyś zechce." Jestem niezależną singielką z wyboru (!!!!!), więc wasz wzrok i litość mam w dupie!!! Spędzę ten wieczór sama i na pewno będzie sto razy lepszy niż milion waszych!!! Niech żyją ANTYWALENTYNKI! "
I tak oto wygląda klasyczny przykład "szufladkowania". Bo przecież kto powiedział, że tego dnia możemy być wyłącznie "przecudownie" zakochani lub singlowo skwaszeni?
Ja sobotni wieczór spędziłam tak, że najprawdopodobniej nie będę go pamiętać. I to jest właśnie mój ideał wspólnego "walentynkowania". Parę dni wcześniej Luby dostał zakaz kupowania z tej okazji czegokolwiek. To żadne rodzinne święto, czy indywidualne, więc, walcząc z wirem komercji, postawiłam taki właśnie warunek. Czerwone wino, czerwone paznokcie i czerwone stringi to maksymalnie dopuszczalna wersja walentynek w moim wydaniu:) Luby poczęstował mnie trunkiem, a ja, by było zabawnie i niebanalnie, zaprosiłam do towarzystwa naszych dwóch znajomych- singli. Po paru głębszych cała czwórka zgodnie wyznawała sobie miłość i w takim oto porywie namiętności postanowiliśmy się wybrać do klubu. W klubie, jak to w klubie: trochę tu, trochę tam i grzecznie, o przyzwoitej porze, ruszyliśmy gęsiego do domu.
Można? Można! Zero zniesmaczenia, przesłodzenia i co tam jeszcze dodacie. I niech nikt nie waży się mówić, że piszę tak, bo nie jestem sama. W tym roku byłam z Lubym, ale poprzednie trzy spędziłam zdana wyłącznie na siebie, więc, wbrew pozorom, singlowanie to mój chleb powszedni. To jak spędzacie ten dzień zależy tylko i wyłącznie od was, więc proszę- nie krytykujcie walentynek. Nie mówcie, że to głupota kochać się raz w roku, gdy w pozostałe dni potrafimy się zachowywać jak obcy ludzie. Bo czy jesteście pewni, że to dotyczy każdej pary? Czy w ten sposób chcecie szufladkować wszystkie przejawy miłości? Wierzę, że nie, bo wystarczy jeden prosty przykład... jeśli wyszliście w sobotę na zakupy, jeśli odwiedziliście sklep z biżuterią i jeśli się natknęliście, podobnie jak ja, na tłumy mężczyzn wybierających prezent dla swej ukochanej... na ich przejęte i zestresowane ceną twarze i na ten przepiękny uśmiech kryjący wyobrażenie wdzięczności swej partnerki za podarunek, jeśli to wszystko zauważyliście i doceniliście- z pewnością poprzecie moje zdanie. Walentynki nie są złe, więc naprawdę nie widzę powodu, by je takimi nazywać.
CYTAT NA DZIŚ:
NAJWAŻNIEJSZYM PRZYWILEJEM NASZEGO ŻYCIA JEST WYŁĄCZNOŚĆ W JEGO KSZTAŁTOWANIU
wtorek, 17 lutego 2009
1. nie lubię wstępów
Nie
umiem pisać wstępów. Właściwą część pracy maturalnej, zwanej
rozwinięciem, pisałam dwie godziny. Zakończenie- pod wpływem
nawiedzającego mnie od czasu do czasu natchnienia- powstało w
dwadzieścia minut. Nad wstępem dyszałam półtorej godziny:/ Pokreślone,
chwiejne literki (nie nie, ręka mi nie drżała ze strachu tylko z głodu),
ale w ostateczności udało mi się wreszcie coś spłodzić. Tak- należy
się poprawka: nie lubię pisać wstępów.
Dzięki Bogu chyba się samo zrobiło.
Pytanie: skąd pomysł na pisanie bloga byłoby wyjątkowo banalne. Na samym onecie jest ponad półtora miliona piszących (lub starających się pisać), więc nie jest absurdalnym fakt, że niektórzy nie mają ku temu znaczących powodów. Ja i należę do takich osób i wręcz przeciwnie. Piszę bloga z powodu własnej, niepohamowanej i niezaspokojonej potrzeby. A to powód w sumie żaden. A przynajmniej żaden konkretny. Permanentna potrzeba monologowania w przestrzeń w końcu przeważyła. Schowana w małym pokoiku, w niewielkim miasteczku, mówiąca od teraz nie tylko do siebie, ale i do całego świata- ciekawe i kuszące przeżycie. Współczesna forma samotności inaczej.
"To jest już koniec, nie ma już nic".. Na szczęście (?) to tylko koniec postu- nie bloga. Na początek w zupełności wystarczy. Uwaga, teraz będzie autoreklama:
Energiczna i sentymentalna, marudna i konkretna, inteligentna i banalna. Omiń mnie niepostrzeżenie lub, jeśli zechcesz, zostań i targnij od czasu do czasu za mój blond warkocz.
Dzięki Bogu chyba się samo zrobiło.
Pytanie: skąd pomysł na pisanie bloga byłoby wyjątkowo banalne. Na samym onecie jest ponad półtora miliona piszących (lub starających się pisać), więc nie jest absurdalnym fakt, że niektórzy nie mają ku temu znaczących powodów. Ja i należę do takich osób i wręcz przeciwnie. Piszę bloga z powodu własnej, niepohamowanej i niezaspokojonej potrzeby. A to powód w sumie żaden. A przynajmniej żaden konkretny. Permanentna potrzeba monologowania w przestrzeń w końcu przeważyła. Schowana w małym pokoiku, w niewielkim miasteczku, mówiąca od teraz nie tylko do siebie, ale i do całego świata- ciekawe i kuszące przeżycie. Współczesna forma samotności inaczej.
"To jest już koniec, nie ma już nic".. Na szczęście (?) to tylko koniec postu- nie bloga. Na początek w zupełności wystarczy. Uwaga, teraz będzie autoreklama:
Energiczna i sentymentalna, marudna i konkretna, inteligentna i banalna. Omiń mnie niepostrzeżenie lub, jeśli zechcesz, zostań i targnij od czasu do czasu za mój blond warkocz.
Subskrybuj:
Posty (Atom)